Debata TVP jako <em>game changer</em> wyborów?


Kampania wyborcza idzie pełną para, co widać po licznych wypowiedziach polityków w ostatnim czasie, a także po banerach i plakatach rozwieszonych po wielu miastach oraz wsiach w całej Polsce. Czasu robi się coraz mniej, dlatego też nie dziw, że te wypowiedzi z każdym dniem stają się bardziej kontrowersyjne i budzące emocje, a składane obietnice nad wyraz zaskakujące i, w niektórych przypadkach, nielogiczne.

Przykładowo premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że jeśli wybierzemy PiS po raz trzeci, partia zapewni Polakom minimalną pensję miesięczną w wysokości 10 tys. złotych do końca 2027 r. Warto dodać, że według prognoz Ministerstwa Finansów przeprowadzonych jakiś czas temu, takie wynagrodzenie jest możliwe niezależnie od tego, która partia akurat będzie wieść prym. Obecne dane GUS wskazują na to, że przeciętne zarobki wynoszą około 7 tys. złotych. Jednakże zdaniem Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych nawet owa suma dla większości pracujących w Polsce wciąż pozostaje w sferze marzeń i pragnień.

Lewica z kolei proponuje Polakom 35-godzinny tydzień pracy. Eksperci uważają, że byłoby to nawet możliwe, choć najlepiej gdyby początkowo wprowadzono ów tryb w formie pilotażu. I choć pomysł wydaje się dość realny, to pojawiają się głosy, że po pandemii COVID-19 i związanych z nią lockdownach firmy jeszcze nie do końca podniosły się po kryzysie. Dlatego też wprowadzanie nawet stopniowo takiego rozwiązania może przynieść negatywne skutki, które na ten moment trudno jest określić.

Z mojej perspektywy składanie przerysowanych obietnic wynika z przekonania polityków, że zmniejszenie liczby „niezdecydowanych” głosujących to jeden z najważniejszych aspektów kampanii wyborczej. W teorii jest to prawdą, ponieważ każdy głos ma znaczenie i każdy liczy się tak samo. Nie dziw, że partie proponują nawet te mniej realne rozwiązania tylko po to, aby przekonać do siebie potencjalnego wyborcę. Mimo wszystko pozostaje dla mnie zadziwiające i frustrujące, kiedy właśnie ci politycy, na przykład Donald Tusk i Mateusz Morawiecki, mając doskonałą okazję między innymi na minimalną poprawę swojego wizerunku i przekonanie do siebie niezdecydowanych rodaków, wykorzystali tę szansę na kontynuacje nagonki praktykowanej od wielu miesięcy, a nawet lat. Można tu wymienić wiele przykładów, jak chociażby przytaczanie wypowiedzi sprzed przeszło dekady, czy wytykanie jeden drugiemu, ile wynosi jego emerytura – a są to tylko dwa z wielu przykładów tego, co działo się w trakcie poniedziałkowej debaty.

Należy podkreślić, że pytania były ściśle powiązane z pytaniami referendalnymi i dotyczyły na przykład wieku emerytalnego, świadczeń społecznych czy prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a nie życia drugiego polityka i wysokości jego emerytury. Z mojej perspektywy pytania były sformułowane w ten sposób: PiS zaproponował idealne rozwiązanie A, ale w polskiej polityce pojawiło się ze strony opozycji rozwiązanie B (które oczywiście, jest gorsze), więc co państwo o tym sądzą? Sam format debaty był w mojej opinii co najmniej niecodzienny. Pytania były dłuższe od wypowiedzi, a 60 sekund na odpowiedź, to za krótki czas, żeby odnieść się do wielokrotnie złożonego pytania, a tym bardziej zadać pytania oponentowi. Pomijając fakt, że przez te 60 sekund jedyne, co zrobili niektórzy politycy, to znieważenie oponenta, darując sobie odniesienie się do pytania. Można się zastanawiać, czy po dodaniu 30 sekund więcej na odpowiedź wyglądałoby to choć trochę lepiej, czy może jeszcze gorzej?

Śledząc w mediach opinie internautów na temat debaty, da się zauważyć, że wyłaniają oni swojego zwycięzcę. Nie użyłabym słowa „jednogłośnie”, aczkolwiek, jak tendencja wskazuje, wiele osób stawia na Szymona Hołownię. Dlatego zabawnym, lecz jednocześnie przewidywalnym jest to, że profile sympatyzujące z daną partią i tak uznają jej reprezentanta za zwycięzcę. Poniedziałkowa debata była w mojej opinii nie tylko komiczna i absurdalna, ale również przykra i frustrująca. Patrząc na niektórych polityków, widać, jak załamujący jest poziom debat w Polsce. Oczywiście, są politycy, którzy faktycznie przygotowali się do debaty merytorycznie, a ich wypowiedzi były zwięzłe i konkretne. Natomiast są niestety też ci, którzy z debaty zrobili sobie własne podwórko do obrzucania się błotem, a to jednak na właśnie te osoby głos oddaje najwięcej Polaków. Po debacie mam jeden wniosek: idźmy na wybory i zmieńmy oblicze debaty publicznej.

DARIA KOWALSKA

Powyższy tekst został zainspirowany raportem Debiutanci’23 - portretu młodych Polek i Polaków, którzy pierwszy raz zagłosują w wyborach. To aż 1 422 275 nowych wyborczyń i wyborców, którzy przesądzą o wyniku wyborów. Z raportu wynika, że aż 80% z nich jest sfrustrowanych aktualną sytuacją polityczną w kraju. Zachęcamy do uważnej lektury i pobrania wyników badania na https://mlodziwyborcy.pl/