To gdzie jest ta Polska?


1 października ulicami Warszawy przeszedł Marsz Miliona Serc. Zorganizowany przez Donalda Tuska pochód odbywał się pod znakiem Polski uśmiechniętej i pozbawionej podziałów. Przeczył temu jednak język wygłaszanych w stolicy przemówień. 

Godzina 13:00. Na ekranie telewizora widać, jak ulicami Warszawy z wolna przesuwa się Marsz Miliona Serc. Widokowi temu towarzyszy przemówienie wybrzmiewające w tle. Gdy kamera robi zbliżenie na twarze uczestników, odzywa się moja siostra (rocznik ‘92):

- Coś mało młodych ludzi na tym marszu - komentuje.

Nie podnosząc głowy znad telefonu, z przekąsem zauważam, że w tłumie jest mnóstwo dzieci. 

- No tak, ale takich młodych w twoim wieku - odpowiada.

Deklaruję, że ja sama nie pojechałabym na ten marsz. Mama (rocznik ‘64) i siostra, oburzone, pytają dlaczego. Moja odpowiedź wywołuje jeszcze większy sprzeciw.

- Głupoty mówisz - mówi mama.

Od początku nie zamierzałam jechać na Marsz Miliona Serc ani uczestniczyć w jego krakowskim odpowiedniku z kilku różnych powodów. Nie będę ich wymieniać, bo nie o tym chcę dziś mówić. Relacja TVN24 z tego „historycznego dnia”, jak go zapowiadał Bartosz Arłukowicz, utwierdziła mnie w przekonaniu, że moja decyzja była słuszna. Choć większość marszu spędziłam czytając książkę i siedząc na telefonie, to komunikaty dobiegające z telewizora skutecznie przedzierały się przez to, co w danej chwili czytałam i wytrącały mnie ze skupienia. Moją uwagę zwrócił bowiem szczególny język wygłaszanych tego dnia przemówień i wynikające z niego sprzeczności. 

Język panujący w wypowiedziach przede wszystkim polityków KO i osób związanych z tym środowiskiem mógł się wydawać stosunkowo pokojowy i przyjazny, szczególnie w zestawieniu z przemowami, które w tym samym czasie były wygłaszane w Katowicach. W głosach mówców w kółko padały słowa o tym, że Polska może być szczęśliwa, dobra i uśmiechnięta oraz że właśnie tacy są uczestnicy marszu - szczęśliwi, dobrzy i uśmiechnięci. Takie komunikaty oczywiście jawią się jako jednoznacznie pozytywne i odbiegające od polaryzującego języka, po który chętnie sięga partia rządząca. Jednak czy na pewno? Czy rozpatrywanie uczestnictwa w marszu w kategoriach moralnych nie jest polaryzujące? Choć ofensywny język objawiający się w zapowiedziach „rozliczenia” czy „pogonienia” był skierowany w stronę polityków PiS i związanego z nim środowiska, nie zaś w stronę samych wyborców partii rządzącej, to zastanawiam się: skoro uczestnicy Marszu Miliona Serc są szczęśliwi i dobrzy, to czy wyborcy PiS są nieszczęśliwi i źli? Polaryzujący charakter języka Marszu objawiał się szczególnie w powtarzających się odwołaniach do manichejskiej retoryki podziału na dobro i zło, co pojawiło choćby w stwierdzeniu Hanny Zdanowskiej, że „dobro wygra”, zapowiedzi Borysa Budki o „pogonieniu mroku”, czy też powitaniu uczestników marszu „po jasnej stronie mocy” przez Aleksandrę Gajewską. Jeśli więc wyborcy opozycji znajdują się po owej jasnej stronie mocy, jak stwierdziła posłanka, to gdzie to umiejscawia wyborców PiS? Odpowiedź na to pytanie zdaje się być jedna. Gdy jednocześnie Donald Tusk ten sam marsz nazywa „momentem, kiedy można myśleć o pojednaniu” i wyraża nadzieję, żeby „nasze dzieci nie dorastały w atmosferze podziałów”, to tego rodzaju retoryka powoduje fundamentalną sprzeczność owych komunikatów. Bo czy można w ogóle mówić o zakończeniu wojny polsko-polskiej, jak chce tego Tusk, skoro język, jakim posługuje się tylu polityków Koalicji Obywatelskiej, sugeruje, że dla nich wyborcy PiS to stracone dusze? Owe sprzeczności ostatecznie sprawiły, że Marsz Miliona Serc momentami stawał się potwornie groteskowy w swoim przekazie. Puste hasła o szczęśliwych, dobrych i uśmiechniętych ludziach powtarzane jak na zdartej płycie zdominowały także konkretne propozycje programowe, które pojawiając się sporadycznie zginęły w natłoku pompatycznych słów. 

W całym Marszu jednak najbardziej uderzył mnie padający w pewnym momencie slogan „Tu jest Polska!”. Uświadomiłam sobie bowiem, że w tym samym czasie dokładnie taki sam komunikat padł w Katowicach. To gdzie w końcu jest ta Polska? Czy jedna znajduje się na warszawskich ulicach, a druga w katowickim Spodku? Niezależnie jednak od wyniku wyborów, ani jedna, ani druga Polska nagle nie znikną, wbrew temu co zdają się myśleć przemawiający tego dnia politycy.

Kinga SKOTNICKA

Powyższy tekst został zainspirowany raportem Debiutanci’23 - portretu młodych Polek i Polaków, którzy pierwszy raz zagłosują w wyborach. To aż 1 422 275 nowych wyborczyń i wyborców, którzy przesądzą o wyniku wyborów. Z raportu wynika, że aż 80% z nich jest sfrustrowanych aktualną sytuacją polityczną w kraju. Zachęcamy do uważnej lektury i pobrania wyników badania na https://mlodziwyborcy.pl/