Moment z Zuzą Karcz: „Ewolucja aktywizmu jest możliwa tylko wtedy, gdy uczymy się na swoich doświadczeniach”


Zuza Karcz to młoda aktywistka, która jest liderką projektu Dom Spokojnej Młodości w Fundacji OFF school. Często udziela się w mediach społecznościowych, a jej wpisy i teksty można znaleźć w miejscach naprawdę przeróżnych. W tym wywiadzie ma wiele do powiedzenia o oczekiwaniach, swoim uporze, otwartości i pracy aktywistycznej. Przede wszystkim jest jednak szalenie charyzmatyczną osobą, a rozmowy z nią wypełniają gesty, pogubione wątki i sporo zabawy intonacją – nie mogło być w sumie inaczej skoro sama Zuza to miłośniczka konferansjerki.
Karolina Przemo Sobik: Na stronie projektu Dom Spokojnej Młodości, którego jesteś liderką, poszczególne podsekcje są nazwane jak pokoje, np. po wybraniu „kuchni” otrzymamy instrukcje przeprowadzenia lekcji. Uważam to za prosty, ale zabawny pomysł. Chciałubym cię zapytać, tak w duchu przypisywania pomieszczeniom pewnych cech, gdybyś ty miała być jakimś, to jakim i dlaczego?

Zuza Karcz: To trudne pytanie, bo muszę coś wybrać. Pójdę ścieżką mojej działalności w Domu Spokojnej Młodości i zostanę balkonem, mimo że mój własny jest teraz w stanie pustki i brudu, i rozwalonej popielniczki, która dawniej była miską, a teraz leży w kawałkach. O nasz wirtualny balkon bardziej dbam. Dużo się na nim dzieje, bo jest integracyjny – tam się poznajemy i dzięki niemu mogę mieć kontakt z innymi osobami. Lubię tę sekcję. Mam do niej Discorda, więc przebywam tam cały czas. Jeżeli chodzi o balkon w moim mieszkaniu, to pomimo tej popielniczki ja sama do tej pory nie wypaliłam ani jednego papierosa w moim życiu. Jestem grzeczna i on nie jest u mnie do palenia, a do takiego czilowania bomby, dobrych śniadanek i obserwowania ludzi. Mieszkam w patodeweloperce, więc, co bardzo śmieszne, mogę zaglądać na cudze balkony po drugiej stronie. Stałam się już chyba monitoringiem osiedlowym.

Balkony są też najlepsze na imprezach – zawsze prowadzi się tam najfajniejsze rozmowy, więc to świetny wybór. Czytałum trochę o tobie: tutaj prowadzenie lekcji dla innych dzieci w pierwszych latach podstawówki, tutaj bycie aktywnym na forum Sieciaki, tutaj olimpiady i konkursy a teraz dwa kierunki studiów i udział w całej masie inicjatyw… Jak to jest być tym zdolnym dzieckiem albo, inaczej mówiąc, tą „córką koleżanki twojej starej”?

Generalnie jest trudno, bo inni narzucają ci jakieś oczekiwania społeczne i wymagają, żebyś była ciągle w tym idealistycznym stanie. Mam w sobie dużo z perfekcjonistki, ale wiesz co, na szczęście nie zostałam chyba kartą przetargową mojej starej. À propos balkonów i imprez, ostatnio jak siedziałam na spotkaniu moich rodziców z ich koleżankami z klasy, to miałam raczej fun z nimi, a nie robiłam za złote dziecko. Mam taką nadzieję przynajmniej! Kurczę, trudno nim być, więc w pewnym momencie swojego życia zaczyna się ukrywać swoje sukcesy. Za to mając ADHD kocha się jednak tę dopaminkę. Trzeba to przepracować, bo sukcesy powinno się celebrować z bliskimi osobami, które się nimi cieszą. A jeżeli chodzi o oczekiwania, jak teraz tworzymy Dom, to w ogóle nie ma presji, żeby jakieś spełniać, tylko robimy swoje i jest cudnie. Czuję, że jestem w dobrym miejscu. Siedzę teraz w paskowanej koszulce „Where’s Wally”…

Jest piękna.

Prawda? Jeżeli sobie do tego założę czerwone szorciki czy czapeczkę tęczową ze śmigiełkiem i tak przyjdę do biura, to nikt nie spojrzy na mnie jak na świruskę. Od „dziecka koleżanki twojej starej” wymagałoby się, żeby było poważną osobą w garniturze, a ja nią nie jestem. Moje ADHD wygrywa tutaj.

Tych wymagań rzeczywiście jest wiele. Wydaje mi się, że na przykład nieheteronormatywność też nie idzie w parze z oczekiwaniami wobec zdolnych. Albo nawet zwykłe przeklinanie bywa czymś problematycznym, bo powinno się być zawsze grzecznym i cichym.

To kwintesencja mojej nauki w szkole. Ja doświadczałam przemocy. Nie wiadomo, jakie było tło. Od jednej osoby, do której się z tym zwróciłam, usłyszałam tylko pytanie, że skoro jestem lesbijką, to czy rodzice mnie na pewno kochają. W jej oczach tak wyglądało rozwiązanie – zapytać mnie, czy ja sobie coś kompensuję. „Tak, rodzice mnie kochają i się o mnie martwią po prostu. Get a life. Pomóż mi, bo doświadczam przemocy”. I tej pomocy nie dostałam wtedy, więc teraz robię sobie „spokojną młodość” parę lat później.

To dobrze, że teraz masz ten spokojniejszy okres. W jednym z wpisów w ramach newslettera „Zuza Karcz: Rozkminy” można przeczytać „Widzę Was, fighterki, i chcę wiedzieć, co myślicie o ideach wielkich. Co Was motywuje, by tu żyć? Czemu jeszcze nie odpuściłyście? Czy kochacie ten kraj? A może go nie znosicie tak bardzo, że jedynym rozwiązaniem dziś jest, by go zmieniać?”. Nie chcę zadawać ci wszystkich tych pytań, ale ciekawi mnie twoja odpowiedź na pierwsze dwa. Co ciebie motywuje, by tu żyć i czemu jeszcze nie odpuściłaś?

Wiesz co, ja chyba jestem uparta. Nie określiłabym siebie wielką zodiakarą, ale jestem bykiem – byczórem takim.

Boże, byk. Uwielbiam ten znak zodiaku. (śmiech)

Jestem stereotypowym bykiem – totalnie cierpliwa i nieustępliwa. Jak obrałam sobie pewne wartości za cel, to stają się one moim special interest i w nie brnę. Chyba mam bardzo kompleksową wizję świata, przynajmniej w tych kawałkach, które mnie interesują. Cały czas ją zgłębiam. Złapałam się teraz na tym, że ta wcześniejsza metafora domowa mi nadal wjeżdża, nawet już nieświadomie. Ale trzymajmy się jej. Tworzę sobie taki mój domek, cały czas wstawiam jakieś półki, coś układam i dobudowuje. Ja umiem i chcę w nim żyć, ale umiem też z niego wyjść, by zobaczyć, co leży wokół. Nie robię sobie ogrodzenia z tui ani żadnego muru, tylko właśnie dostrzegam to, czego może brakować na zewnątrz i czasem komuś pożyczę półeczkę. Oczywiście trudno jest się od-zabudowywać, ale dzięki temu ten dom staje się otwarty na pozostałe osoby. Bardzo chętnie do niego zapraszam innych i jest fajnie.

Czyli po prostu nie budujesz grodzonego osiedla.

Nie, absolutnie. W Polsce tego się nie doświadcza, ale kiedyś zdarzyło mi się mieszkać na krótko w Stanach. To był jakiś wycieczkowy czas, wynajmowaliśmy tam domek i w ogóle się nie zamykało bramy. Miałam takie: „Wow, marzy mi się taki świat”.

Mam wrażenie, że niektóre osoby po okresie PRL-u stwierdziły: „NIE MIAŁEM PŁOTU NA OSIEDLU KIEDYŚ, WIĘC TERAZ MUSI BYĆ PŁOT, A NAJLEPIEJ DWA!”.

Widzę trochę u moich rodziców, że własność jest dla nich podstawą. Dla mnie już nie. Kolekcjonuję tylko książki. W moim mieszkaniu jest ich mnóstwo wszędzie. To moja jedyna własność, którą gdzieś tam trzymam przy sercu.

W końcu mniej znaczy więcej. Dawno temu wspomniałaś mi o ćwiczeniach z Matczakiem. Mam wrażenie, że nasze pokolenie często śmieje się z niego i całej tej kultury zapierdolu. A potem sami zaczynamy studiować kilka kierunków naraz, działać aktywistycznie i ogólnie pracować od rana do wieczora. W dodatku przynosi nam to mniej lukratywnych zysków niż Matczakowi jego kancelaria prawnicza. Co zrobiliśmy nie tak?

Zrobiliśmy o tyle nie tak, że nie myśleliśmy o swoim aktywizmie w kategoriach pracy i nadal tak o nim nie myślimy. Przeprowadzam często tę rozmowę z osobami bardzo lewicowymi, które uznają go po prostu za, wiesz, jakieś tam zaangażowanie społeczne. Dla nich nie możesz być aktywistką/osobą aktywistyczną/aktywistą i traktować tego jak swoją pracę. Ja to tak traktuję. W każdym miejscu, w którym pracuję, prędzej czy później poruszam temat wynagrodzenia. Jeżeli czegoś się nauczyłam od Matczaka, to tego, że, do jasnej cholery, żeby przeżyć, musisz podjąć jakiś trud, ale też musisz mieć do tego warunki. On uwielbia odwoływać się do ewolucji. Dla mnie ewolucja aktywizmu jako takiego jest możliwa tylko i wyłącznie wtedy, kiedy uczymy się na swoich doświadczeniach. Muszę robić to, co czuję, że ma sens, żeby coś wyciągnąć z tego zapierdalania w podskokach i zasuwania. Teraz budujemy społeczność Domu Spokojnej Młodości i wykorzystuję tam moją już nabytą wiedzę. Aga z Grzegorzem nie pracowali do tej pory aktywistycznie na co dzień, nie przeprowadzali na taką skalę rekrutacji ani niczego innego, więc mieli obawy, czy zbierzemy tę czterdziestkę osób, które postawiliśmy sobie za cel i czy to się uda. Natomiast ja miałam takie: „Ej, spokojnie. Uda się”. Ja wiem, że potrafię zachować spokój i tylko on jest tym elementem układanki pozwalającym mi działać dalej. Teraz mamy ponad pięćdziesiątkę zgłoszonych osób i zaprosimy je za tydzień do Warszawy, i będzie cudnie. Dom stanowi produkt bardzo kompleksowy, łączący to, czego się nauczyłam w różnych organizacjach i to, czego się nauczyłam akademicko, bo kończę SGH. Klęłam na tę uczelnię strasznie i miałam poczucie, że nie rozwija mnie tak bardzo, jak UW, ale koniec końców dużo się nauczyłam, jeżeli chodzi o relację z biznesem. Współpraca z nim, z perspektywy tego mojego idealistycznego „domku” bywa trudna. Ale umiem z niego wyjść i powiedzieć sobie: „Okej, żeby dalej budować, muszę się posilić i zarabiać, i żyć na godnych warunkach. Wtedy mogę tę godność przenosić na inne osoby”.

Dlaczego to takie nieoczywiste, żeby płacić aktywistkom za ich czas?

Osoby młode, które pracują aktywistycznie, zazwyczaj mają doświadczenie pracy usługowej bardzo manualnej, czyli na przykład sprzedają coś albo robią kawę, albo kelnerują. Dla nas w rozwiniętym kapitalizmie jest dosyć oczywiste, że coś się sprzedało, coś się kupiło i pieniądze się transferują. Nagle okazuje się, że kiedy ty też coś przekazujesz – swoją wiedzę, czas, zaangażowanie, pojemność RAM w twojej głowie – to trudno mówić o stawkach. Dla wielu organizacji wycena stanowi coś nowego, a ja myślę, że sytuacja jest bardzo porównywalna do pracy edukacyjnej. Jeżeli uczysz o tym, jak być aktywistką, to świadczysz komuś usługę edukacyjną. Ja na przykład zrobiłam wewnętrzny przesiew informacyjny Wikipedii i przeszkoliłam ich z tego, jak mogą aktywizować młode osoby. Zrealizowałam pewną usługę, jako aktywistka. Czy da się z tego żyć? Gdzieś pokątnie, bo nie jest to moje główne zajęcie, ale da się, jeżeli umie się wycenić swoją pracę, myśląc w kategoriach kapitalistycznych. A ich się nie pozbędziemy, bo nie zmienimy tego systemu.

Mam nadzieję, że coraz łatwiej będzie można wyżyć z pracy aktywistycznej. W jej ramach udzielasz się również w Forum Przyszłości Kultury Teatru Powszechnego, jako jedna z kuratorek. Występowałaś też na scenie w „Przedwiośniu”****, masz w sobie coś z tzw. dziecka teatru (theatre kid)?

Chyba tak, tylko nigdy do tego nie dorosłam, choć moje bycie theatre kid zaczęło się dawno. Agata Zapora, moja bestie, kiedy przyszła na premierę „Przedwiośnia”, to się bardzo zdziwiła, jak dobrą mam dykcję. Ja poza byciem złotym dzieckiem akademicko, byłam też złotym dzieckiem co do występowania i reprezentowania szkoły. Tylko mam ten problem, że moja budowa mózgu nie pozwala mi na zapamiętywanie tekstu, więc (spojler dla wszystkich osób, które nie były na „Przedwiośniu”) czytam z telefonu. Ale po prostu tak mam, że od zawszę kocham robić konferansjerkę. Kocham żartować, kocham wchodzić w interakcję z ludźmi. Mam wtedy mega fun. Nie bez powodu się udzielam w mediach społecznościowych. Bardzo lubię tworzyć tę personę, która niby jest autentyczna, ale zawsze będzie jakąś kreacją, bo została złapana w danym momencie. W teatrze jestem właśnie przez aktywizm. Nową Falę Aktywizmu badała profesorka Elżbieta Korolczuk, która napisała z Agnieszką Graff książkę „Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu”. Ela jest taką moją matką chrzestną, na zasadzie jej wiary w mój intelekt. Co jakiś czas podłapuje mnie akademicko i to ona stwierdziła, że się nadam do Forum Przyszłości Kultury. Jestem teraz najmłodsza w gronie kuratorskim i stamtąd zostaliśmy wyciągnięci do „Przedwiośnia” – nie było tak, że zamarzyłam sobie o byciu aktorką, chociaż mam w umowie wpisane zadania aktorskie. Powszechny jest takim teatrem, gdzie istnieje przestrzeń na trochę inną autoekspresję – bardziej informacyjną, bardziej socjologiczną niż artystyczną w swoim wyrazie. Tak samo z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w którym robiliśmy wystawę „Jak robić szkołę?”. A podsumowując, moje zaangażowanie jako theatre kid jest takie, że nie mam talentu do zapamiętywania rzeczy, ale lubię ludzi i występowanie jest super.

To fajnie, że znajdujesz przestrzeń do realizowania się na tym polu. Teraz trochę luźniej. Poza wspomnianym już SGH, studiujesz jeszcze Prawo na UW. Wobec tego, co myślisz o filmie „Legalna blondynka”?

OMG, you didn’t. No, to lecimy. „Legalna blondynka”? Vibe. Istnieje taka skala, gdzie zaczynasz od „Legalnej blondynki”, potem oglądasz „W garniturach”, a potem… potem nie wiem co, bo nie skończyłam jeszcze „W garniturach”, ale na pewno coś jest dalej! Czuję, że wtłaczam się w kulturę amerykańską. Chyba na trzecim roku rozpocznę szkołę prawa amerykańskiego na UW, bo można ją brać w ramach zajęć. (śmiech) Nie będę spojlerować, jak się kończy „Legalna blondynka” w tym wywiadzie – trzeba samemu obejrzeć to dzieło kultury. Ale ten film bardzo dobrze łączy się z tym, o czym rozmawialiśmy przed chwilą. Może on być przykładem tego, jak bardzo nie doceniamy oczywistych połączeń w życiu, które wynikają z zaangażowania obywatelskiego. Nie umiemy wycenić ich roli, dopóki się nie przydadzą. „Legalna blondynka” czegoś uczy, jest historią z morałem. Nie byłam na Harvardzie, ale wydaje mi się, że tak nie wygląda Harvard. I tak też nie wyglądają studia prawnicze – jak ktoś chce się na nie wybrać, to śmiało mogę ostrzec.

Rozprawa sądowa pewnie też nie wygląda jak w tym filmie.

Nie. Ale można mieć na niej super outfit! Tyle trzeba wyciągnąć z „Legalnej blondynki”, że warto siebie hype’ować. Ja się przyznaję – totalnie kocham to robić. Nauczyłam się i nie wstydzę się tego. To jest dobre w tym filmie – dzięki niemu można się nauczyć zwyczajnie lubić to, co się robi i jakim się jest.

Zdecydowanie. Cieszę się bardzo, że też lubisz ten film. W sumie nie wiem, jakim cudem mógłby ci się nie podobać…

…Mógłby mi się nie podobać, bo to jest liberalny feminizm! Od strony feministycznej bym go zjechała, oczywiście. Ale to guilty pleasure – normalny popkulturowy fast food. Czasem też trzeba zjeść tego veggie wrapa w McDonaldzie.

Nie wszystko musi być idealne, żeby sprawiało przyjemność i zapewniało rozrywkę. W każdym razie, nie wiem, czy pamiętasz, ale CV Elle Woods wyróżniało się na tle innych swoim różowym kolorem i tym, że zostało spryskane perfumami. Gdybyś ty nie była skrępowana wytycznymi co do poprawnego wyglądu CV, to jak prezentowałoby się twoje?

Wręczyłabym je w książce. Włożyłabym je albo w „Dziewczynę, kobietę, inną” Bernardine Evaristo, albo we „Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” Oceana Vuonga. To są dwie moje ulubione książki w ogóle. Tę pierwszą dostałam od Agi, z którą teraz pracuję, na naszym pierwszym spotkaniu. Teraz mam ją u siebie w domu. Totalnie urocze. Myślę, że takie CV dużo by o mnie opowiedziało. Jeżeli mam zaprezentować jakoś siebie, to, co mnie otacza i jest bliskie mojemu sercu, to proszę bardzo – chcesz mnie poznać dobrze? Przeczytaj te dwie książki.

We wspomnianym już newsletterze „Zuza Karcz: Rozkminy”, poza feminizmem, różnorodnością i edukacją, gwarantujesz też treści na temat Harry’ego Stylesa. Można gdzieś tam żartobliwie rzucić, że to przedłużenie jakieś aktywności z dzieciństwa, bo prowadziłaś wtedy konto fanowskie o Selenie Gomez. Interesujesz się ogólnie muzyką czy raczej konkretnymi muzycznymi personami i jeżeli to drugie, to dlaczego akurat padło na Harry’ego?

Jak w końcu zdecyduję się na drag, to będę drag kingiem Harry’ego Stylesa. Wait for it. Wait. For. It. Jeżeli nie w tym życiu, to w kolejnym. Ja czuję, że mamy z Harrym Stylesem bardzo zbliżone poczucie estetyki i zbliżoną wrażliwość. Nie wiem, czy znasz ten teledysk do „Music For a Sushi Restaurant”, ale przyda się dla zobrazowania, jak bardzo zbieżna to estetyka. Ja mam tatuaż osoby syreniej. Tu jest ogon śledzia i kiedy ludzie widzą zza rękawa tylko jego, wtedy mają takie: „WTF, czemu masz tam śledzia!?”. Generalnie to była moja pierwsza dziara, a została zainspirowana sztuką Davida Hockneya. I teraz tak – ja zrobiłam ten tatuaż, potem Styles w swoim teledysku był syreną z takim ośmiorniczym albo kalmarzym ogonem, a miesiąc temu portretował go sam David Hockney.

Rzeczywiście dużo linii przecięcia.

Tak. Jeżeli chodzi o ten wybór konkretnej persony, na początku moim ulubionym członkiem One Direction był Zayn, więc to się zmieniało. Potem ze Stylesem miałam większy vibe, bo tworzy bardziej rockowo. Ta Selena wcześniej jest chyba dosyć oczywista, jako że byłam dzieckiem Disneya, a raczej Disney Channel. Jak już wspomniałam, ja generalnie mam w sobie coś takiego, że wchodzę w swoje special interests, przez co bardzo dużo czytam na temat różnych osób. Interesuje mnie popkultura i obserwuję trendy w niej. Jestem dzieciakiem, który siedzi godzinami na mediach społecznościowych. Ale ponieważ mam ADHD, to nie robię tego totalnie bezczynnie, tylko analizuję bardzo dogłębnie. Mam też podejrzenie spektrum i może z tego wynika to analityczne podejście. Mój mózg bardzo dużo przetwarza, więc ja sobie te wszystkie informacje po prostu gdzieś notuję.

Rozumiem. Jeszcze odnośnie syren, to ja uwielbiam „Córki Dancingu” Smoczyńskiej, mimo że nie wszystko w tym filmie gra tak na 100%. Te wszystkie oryginalne pomysły. Zupełnie nietrzymanie się ram narracji o syrenach. Dwie historie – jedna „tradycyjna” i druga z akcentem bardziej na siostrzeństwo… Ale dobrze, pytanie finalne: jak nazywałaby się twoja autobiografia?

O, Chrystusie Panie… Takie pytanie jest dręczeniem, zwyczajnym bullyingiem. Jak wymyślę teraz tytuł, to już taki będzie na zawsze, wiesz o tym? Muszę podjąć decyzję…
WIEM.
UWAGA. MAM. „Cisza/bzyczenie”. U mnie nie ma nic pomiędzy. Ja albo zasuwam, albo śpię. Też moim kolejnym tatuażem będzie pszczoła – pszczoła albo grzyb, bo jeszcze nie zdecydowałam.

Można najpierw pszczołę, potem grzyba. Nie ma co się spieszyć. Mamy całe życie.