Moment z Oysterboyem: „Uważam, że każdy powinien mieć marzenia. Co innego nam pozostaje?”


Piotra Kołodyńskiego znać możecie z jego solowego projektu „oysterboy”, z zespołu Terrific Sunday, z poznańskich parków i schronisk, gdzie często spaceruje ze swoimi pieskami i setek innych miejsc, w których można mniej lub bardziej przypadkowo go spotkać. Piotr składa się z wielu części, czasami zupełnie od siebie różnych – niemniej każda z nich jest równie ciekawa i intrygująca, o czym przekonaliśmy się w kolejnym wywiadzie przeprowadzonym w ramach cyklu „Momenty”.

Dominika Zielińska: Nawiązując do nazwy twojego albumu „Ody do letnich dni”, gdybyś był jakimś dniem tygodnia, to jakim i dlaczego?

Piotr Kołodyński: Powiem, na przekór wszystkim, że poniedziałkiem. U mnie od kilku lat jest to taka piątko-sobota, ponieważ jako freelancer i muzyk mam zawsze zajęte weekendy; koncerty gra się głównie w piątki, soboty i niedziele. Oprócz bycia muzykiem, jestem też nagłośnieniowcem i producentem, i ta praca również głównie oscyluje wokół tych dni. Zwykle ludzie, którzy chcą wyprodukować jakąś piosenkę, pracują, więc też wybierają sobie takie terminy. No i od kilku lat praktycznie zawsze, jak chcę się spotkać ze znajomymi, którzy mają normalną dzienną pracę, to jest dramat, żeby się umówić, bo oni zawsze mówią: „weekendy”, a ja zawsze mówię: „nie, proszę, tylko nie w weekendy”. Za to poniedziałek to dla mnie taki dzień, kiedy wszyscy idą rano do pracy, a ja sobie po prostu śpię. Trochę mam satysfakcję z tego powodu, a trochę takie FOMO [z ang.: Fear of Missing Out – przyp. red.] z tyłu głowy, że wszyscy coś robią i ja też powinienem, bo w końcu jest poniedziałek! Jestem też tłumaczem i pracuję zdalnie, więc mogę się tym zajmować kiedy i gdzie chcę tak naprawdę. Dlatego pierwszy dzień tygodnia wygląda u mnie tak, że sprawdzam, czy wieje wiatr i jadę sobie nad jezioro ze sprzętem do windsurfingu, i nie ma totalnie nikogo, bo wszyscy są w pracy. No, chyba że są wakacje. Ale głównie jest się samemu i można sobie iść na przykład do kina, które jest puste, można właśnie uprawiać windsurfing, iść nad jezioro, pospacerować po pustym praktycznie mieście – to jest super.

A masz jakieś prace nagłośnieniowe, z których jesteś najbardziej dumny?

No, zdecydowanie mam kilka takich. Nagłaśniałem na przykład Molchat Doma w klubie „Pod Minogą” w Poznaniu. Klub na 250 osób, ale tam ich było może z 20 na tym koncercie. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się z tym zespołem i od razu się zakochałem – bardzo spodobał mi się ten mroczny klimat. Później dzięki temu natrafiłem na Buerak i kilka innych świetnych zespołów bliskowschodnich. Też takim złotym strzałem okazała się moja pierwsza praca nagłośnieniowa w małym klubie w Londynie – The Grey Horse - od razu na głęboką wodę zostałem wrzucony. Było to w Richmond, gdzie mieszka dużo znanych muzyków, na przykład Pete Townshend z The Who (jego nie nagłaśniałem!) Chciałbym bardzo, ale nie nagłaśniałem. Pewnego dnia Richard, który był właścicielem, powiedział, że przyjedzie do nas Rick Astley i będzie robił koncert. Kameralny, bilety za osiem funtów, taki trochę koncert sąsiedzki, bo każdy wie, że on tam mieszka. Ja trochę nie dowierzałem i wziąłem kamerę ze sobą, bo inaczej nikt by mi nie uwierzył, że pracowałem jako główny nagłośnieniowiec Ricka Astleya od „Never Gonna Give You Up”. I to jest dosłownie niesamowity ziomek. Bardzo, bardzo przyjemny, taki down to earth, w ogóle mu nie uderzyła sodówka. Pogadaliśmy – bardzo fajny facet, grał na perkusji większość koncertu i śpiewał, a oczywiście na koniec wykonał „Never Gonna Give You Up”. Musiałem to nagrać na kamerze – wiesz, stoję za konsoletą, tam jest Rick Astley, kim ja jestem w ogóle? (śmiech) Miałem jeszcze kilka podobnych momentów, bo pracowałem też w takim hardcorowym klubie punkowym The Fighting Cocks – to są akurat walczące koguty, żeby się nikomu nie pomyliło z różnymi innymi słowami. Tam poznałem świetny zespół Stillbust i kilka innych legend hardcoru. Później, jak przyjechałem do Poznania i opowiadałem, kogo nagłaśniałem w The Fighting Cocks ze 100 koncertów, w tym Gallows, Cancer Bats czy Anti-Flag, to wszyscy niedowierzali, że w ogóle w jakimś małym klubie występowały takie zespoły. No, ale właśnie tak wygląda nagłaśnianie w Anglii, a szczególnie w Londynie, bo jest stolicą. To norma, że tam topowe zespoły przyjeżdżają do nawet mniejszych miejsc. Zresztą kiedyś mieszkałem naprzeciwko Banquet Records, takiego małego sklepu z winylami i oni też organizują kameralne koncerty. Na przykład Franz Ferdinand grał dla 200 osób za dosłownie 8 funtów na wprost mojego mieszkania i słyszałem „Take Me Out”. Mówię: „Jezu, gdzie ja żyję”. Też Foalsi wystąpili tam… To jest niesamowite.

To faktycznie było dosyć sporo tych możliwości.

Tak. Wiesz, nawet poza nagłośnieniem, miałem bardzo dużo muzycznych styczności z różnymi fajnymi osobami. Nawet moim wykładowcą, co prawda bardzo krótko, bo tylko podczas jednego semestru, był William Bruford, który założył King Crimson i zespół Yes, więc tę styczność z muzykami klasy światowej miałem i bardzo dużo na tym zyskałem. Wróciłem do Polski z Londynu i jako producent, i jako muzyk, a kiedy byłem studentem, to nawet nie umiałem dobrze grać na gitarze. Chociaż nie była to stricte szkoła muzyczna, tylko szkoła reżyserii dźwięku bardziej, to nadal mieliśmy sporo teorii muzyki i kontaktu z profesjonalistami, więc przywiozłem ze sobą dużo wiedzy i dużo doświadczenia, co się przekłada trochę na moją twórczość. Kilka osób powiedziało mi też, że moja płyta nie brzmi jak „polska płyta”, choć jest po polsku. No i ja zawsze wtedy odpowiadam, że muzycznie się wychowałem w środowisku, które jest typowo zakorzenione w angielskiej kulturze muzycznej, więc prawdopodobnie jest jej tam dużo, a po prostu z polskimi tekstami.

https://www.youtube.com/watch?v=14lZb2s9ifA

Ale masz naprawdę bardzo dobry warsztat producencki i to jedna z tych rzeczy, które od razu „rzucają się w ucho”. Ja byłam też w ogromnym szoku, że to wszystko zrobiłeś zupełnie sam.

No tak, właśnie jakoś trzeba wykorzystywać ten swój know-how, nie? Dużo ludzi mnie przekonuje do robienia czegoś z kimś, za to moim marzeniem od dawna było, żeby dla Terrific Sunday zrobić coś samodzielnie – w sensie, żeby nas nagrać i wyprodukować. No i zawsze padało: „Nie no, weźmy producenta, fajnie się z Marcinem Borsem współpracuje”, bo on robił Happysad, Hey, Nosowską, Myslovitz i tak dalej, i my też z nim współpracowaliśmy. Ale właśnie przy trzeciej płycie, która niedługo się ukaże, stwierdziliśmy, że ja ją wyprodukuję i cieszy mnie możliwość spełniania się też na tym polu. Dobrze jest pracować z producentem, kiedy na przykład masz pomysł na muzykę w 50-70% i on próbuje to dokleić do tych 100%, żeby stworzyć całość. A mi się wydaje, że w przypadku mojego solowego projektu ja mam na to takie pomysły, które już są kompletne i nawet jakby, no nie ma miejsca, żebym wpuścił jeszcze kogoś do kolaboracji producenckiej. Przynajmniej przy tej pierwszej płycie tak było. Teraz, jak będę robił nowy materiał, to kilka osób chciałbym dopuścić, żeby to jakoś ewoluowało w którąś stronę. Mam już nawet parę nazwisk w głowie, więc nie zamykam się na współpracę, ale przyjemnie robić to jako producent w 100%, z własnym warsztatem i z własną wiedzą. Później wychodzi tak naprawdę w całości mój produkt, nikt inny do tego ręki nie przyłożył i nie ma tutaj żadnej kolaboracji, co brzmi może negatywnie, ale ja odbieram pozytywnie.

To akurat bardzo pozytywne, że jesteś takim zupełnie self-made artystą.

Są tacy artyści na świecie, którzy już tworzą w ten sposób. Tame Impala, czyli Kevin Parker, działa dokładnie tak samo, Mac DeMarco, chociaż on miksuje dema i później daje do podmiksowania do studia, ale ogólnie produkcja jest cała jego. Eyedress robi całość sam, chociaż to brzmi bardzo lo-fi, ale tak to ma brzmieć. Ogólnie w dzisiejszych czasach stało się to już popularne na tyle, że według mnie niedługo studia nagrań będą działały w kompletnie inny sposób – jeżeli w ogóle będą działały, bo tak naprawdę bedroom producing jest na topie. Nawet Billie Eilish z bratem zaczęli tak, że siedzieli w pokoju i to on produkował jej najlepsze numery. W tym kierunku ewoluuje produkcja muzyczna.

W sumie w Polsce nie jest to wcale takie popularne. Myślę, że u nas nawet część artystów dostaje od razu gotowy produkt i tylko go śpiewa niestety. Właściwie, co ironiczne, ty swoje doświadczenie też przywiozłeś jednak zza granicy. A o jakich producentach myślisz w kontekście współpracy na nowym krążku?

Chyba zdecyduję się na EPkę, bo mam kilka fajnych numerów, z wypuszczeniem których już nie będę mógł czekać dłużej niż kilka miesięcy. Bardzo mnie korci, więc nad nimi teraz pracuję. Nie wiem jeszcze, czy dopuszczę kogoś do robienia jej ze mną, bo na tyle mi się już podoba to, co zrobiłem sam, że nie wiem, czy wymaga jeszcze drugiego ucha. Ale jeżeli bym robił nie EPkę, tylko długogrającą płytę, to mam kilka takich piosenek, do których na pewno kogoś bym zaprosił. Cały czas Kuba Dąbrowski siedzi mi w głowie. Zresztą odwiedziłem go ostatnio w studiu, kiedy nagrywali z Jakubem Skorupą nowy materiał dla niego i bardzo mi się podoba po prostu, jak pracuje i też jak to wszystko brzmi u niego. Uważam, że wyszedłby świetny duet, gdybym oddał mu 100% takiego producenckiego sznytu. To jest mój taki numer jeden. Jakbym miał stworzyć coś z bardziej vintage’owymi gitarami, to pokusiłbym się, żeby uderzyć do Marcina Borsa. Nie mówię, że z całą płytą – na pewno nie, ale żeby po prostu zrobić coś innego, bo wiem, że on ma inne spojrzenie na miks, inne spojrzenie na aranżacje i mógłby coś fajnego dołożyć od siebie. To są takie dwie główne osoby. Jeszcze Patrick The Pan – o nim też myślałem.

Za tobą już pierwszy koncert z Męskiego Grania. Jakie to w ogóle uczucie być częścią tak wielkiego wydarzenia i jak wyobrażałeś sobie ten koncert, a jak twoje oczekiwania zostały zweryfikowane?

Wiedziałem, że będę grał wcześnie. Mieliśmy drugi slot, w piątek o godzinie 18:45, więc jak na festiwal, to jest bardzo wczesne granie – niektórzy ludzie nie wyszli jeszcze z pracy. Moje obawy głównie dotyczyły tego, że jestem nieznaną nazwą totalnie i czy ktokolwiek się mną zainteresuje? I bardzo pozytywnie się zaskoczyłem, bo mieliśmy pełen namiot o tej porze i emocje temu towarzyszyły niesamowite. Ja zawsze mam taki wyrzut dopaminy, serotoniny, endorfin, wszystkiego. Ostatnio o tym gadałem z moją psycholożką, że to jest niesamowity moment w życiu i tego się nie da do niczego porównać. Uważam, że to jest jak narkotyk – mimo że nigdy nie brałem twardych narkotyków w życiu, to myślę, że to może być to. Niczego innego nie jestem w stanie porównać do uczucia, jak się stoi na scenie, gra swoje piosenki i ludzie, już wystarczy, że są tym zainteresowani, a przechodzi przez głowę i ciało coś takiego dziwnego, taki prąd elektryczny. Naprawdę, no żadna kolejka górska, nic nie jest w stanie temu dorównać – emocje niesamowite. Czasem stres mnie zjada, kiedy gram bardziej niszowy koncert i się denerwuję, czy wszystko dobrze wychodzi, a tutaj o dziwo właśnie świetnie się bawiłem, było ekstra. Publiczność też dopisała, więc potem było totalne zadowolenie i tylko mi przykro, że więcej tych Męskich Grań na ten rok już nie będzie. Ale oczywiście nie będę brał całej ręki, gdy dostałem palec. (śmiech) Mam nadzieję, że w przyszłym roku też się uda gdzieś zagrać na tym nie-Męskim Graniu. Właśnie a propos tej nazwy, zastanawiałem się nad zmianą. Zespół Niemoc na przykład sugerował „Granie”, a ja sugeruję „Żywe Granie”, no bo to po pierwsze: jest granie na żywo, a po drugie: Żywiec je sponsoruje, dzięki temu wszystko pasuje. Nazwa „Męskie Granie” już jest, no, umówmy się, na dzisiejsze czasy trochę dziwnie brzmiąca.

Powinieneś im to przekazać na pewno. Może nie wiedzą o tak dobrych pomysłach.

Ja myślę, że oni słyszą te pomysły często, ale z jakiegoś powodu jednak tego nie zmieniają. Nie wiem czemu. Ogólnie festiwal jest, wiadomo, świetny, nie? Jedyny dziwny znak zapytania to jest ciągle ta nazwa. Z roku na rok po prostu ten temat jest coraz bardziej gorący.

Prawda. Teraz, żeby nie mówić już o pracy, zapytam o twoje pieski, które często pokazujesz na Instagramie. Czy chcesz o nich coś opowiedzieć? Skąd je masz, jak się wabią i czy wspierają cię w twoich wyborach muzycznych?

No pewnie. Właśnie patrzę na nie. Jeden wszedł pod łóżko i mu tylko łapy wystają słodko. Dzisiaj rano się obudziłem przytulony do mniejszego, do Benia. Benio jest spod Warszawy. Ja sobie lubię myśleć, że kiedyś był w rękach mafii. Nie wiem czemu - tam są takie okolice, gdzie mafie przebywają. Trafił do fundacji i stamtąd go zabraliśmy. Jest wiecznym szczeniaczkiem, choć już się trochę starzeje i trzeba było mu usunąć ząbki. Ale wygląda bez nich mega słodko i jest dla mnie totalnym wsparciem. Mam jeszcze drugiego: Ivera – jego już ze schroniska wyciągnęliśmy. Ale wychodzi śmiesznie, że te dwa psy to, wiesz, Benio (Ben) i Iver, prawie jak Bon Iver.

No, właśnie miałam mówić! Słodko.

Iverek jest młodszy i bardziej szalony, i się z nim bardziej utożsamiam. To taki mój spirit animal [z ang.: „duchowe zwierzę” – przyp. red.] , bo jest trochę głupkowaty, ale bardzo zmotywowany do działania. Uwielbia spacerki. Właśnie powiedziałem to słowo i już się spojrzał. (śmiech) Zawsze jak siedzę sobie w studyjku, czy tutaj w mieszkaniu, gdzie w sumie powstała pierwsza płyta, to kiedy gram coś na gitarze, one przychodzą, siadają i się patrzą po prostu. Zawsze moje efekty gitarowe, które stawiam na podłodze, wykorzystują jako leżankę i kładą sobie głowę na nich. Nie wiem, czy ta gra na gitarze jakoś je hipnotyzuje, ale jest to duże wsparcie i nieodłączna część całego procesu. Jakby nie było, psy to jest też trochę terapia dla człowieka. Nie wiem, jak to określić. Po prostu dają to wsparcie duchowe, a na kreatywność też fajnie wpływają.

Czyli jednak wychodzi na to, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka.

Jest, ale człowiek nie jest najlepszym przyjacielem psa w wielu przypadkach, co oczywiście trzeba zmieniać. Też czasami widzę, jak moi znajomi albo ludzie, których poznaję, kupują psy z hodowli i ja tego nie wspieram, bo to jest zupełnie bez sensu. Wystarczy przejść się do schroniska i tam są za darmo takie psiaki, że na pewno każdy znajdzie w swoim lokalnym coś dla siebie. Czasem lubię mówić, że to dobry pomysł na randkę. Koło Poznania, w miejscowości Oborniki, jest takie schronisko - można na przykład na Walentynki czy na urodziny wziąć swoją partnerkę, swojego partnera do takiego miejsca i przejść się na spacer z nieznajomym pieskiem. I to jest super przygoda i dla niego, i dla osób, które go wyprowadzają. Polecam na spędzanie wolnego czasu albo na randeczkę – taka niekonwencjonalna, a wszystkich zadowoli. A może, kto wie, skończy się tym, że adoptuje się pieska, bo tak się spodoba.

Może. To jest dopiero potem historia do opowiadania. W twoich teledyskach zauważyć można bardzo dużo takiego artyzmu i wiem, że generalnie trochę się interesujesz filmem. Gdybyś miał okazję nakręcić od nowa dowolną produkcję, to jaką byś wybrał i dlaczego?

Matko Boska, nie zastanawiałem się nigdy nad tym, ale to jest dosyć ciekawe. Na przekór wszystkim ja uwielbiam filmy o kosmosie, które są i science-fiction, i takie niby realistyczne typu „Odyseja Kosmiczna” Kubricka czy „The Moon” – strasznie lubię ten film – i „Gwiezdne wojny”, oczywiście. Też naprawdę bardzo lubię „Grawitację”, mimo że wszyscy jadą, że to słaby film. Ale na przykład, nie wiem czemu, „Interstellar” bardzo mi się nie podobał.

O, a to znam już takie osoby.

A, czyli jednak.

Jednak są.

Ja uważam, że to jest takie 3/10. Scenariusz genialny, za to film nakręcony beznadziejnie po prostu. Nawet nie wiem, jak to określić, ale kiedy o nim myślę, to od razu mi się frustracja zbiera. Można go było nakręcić naprawdę lepiej, a nie w taki typowo amerykański sposób, kurczę, kino akcji z przesadzonymi, żenującymi, cheesy linijkami. Ja bym to po prostu zrobił właśnie à la „Odyseja Kosmiczna: 2001”, czyli tak tajemniczo, z dobrym wykorzystaniem dźwięku i zbliżeń. Totalnie, jeżeli miałbym taką okazję, to chyba wybrałbym ten film, bo to dla mnie stracona okazja. Oczywiście nie dla wszystkich - mam mnóstwo znajomych, którzy mówią, że to jest 10/10, super film, ale dla mnie to zaprzepaszczona szansa na zrobienie o wiele, wiele, wiele lepszej produkcji, bo tak, jak mówię, scenariusz dla mnie dyszka, ale execution, czyli przełożenie go na film, dramat. I to jest kontrowersyjna opinia, ale tak uważam.

Następne pytanie mam również troszkę filmowe, ale od innej strony. Kto zagrałby ciebie w twoim filmie biograficznym?

Jeżeli chodzi wygląd, to ja mam strasznie duży nos, więc od razu mi Owen Wilson przychodzi do głowy, ale mega bym nie chciał, żeby on mnie zagrał. Ale pewnie to byłby on, chociaż musiałby być młodszy.

Widzę to oczami wyobraźni. (śmiech)

Ja dla samej beki bym chciał, żeby Steve Carrell… Nie, no nie. Cillian Murphy.

Macie podobne oczy na pewno.

To są wszystko starsi ludzie, ale fajnie by było oczywiście, nie? Ja myślę, że wiesz, dobry aktor jest w stanie zagrać każdego.

Na przykład taki Owen Wilson.

Jezus, nie! Właśnie on z tym swoim: „Wow” nie jest dobrym aktorem. Ale jeżeli bym miał do wyboru… O wiem! Dżizas Krajst, mam to. Jeżeli mógłbym wybrać kogokolwiek, tak totalnie, no to Harry Styles – on totalnie by pasował. Jeszcze do tego umie śpiewać. Sonia mi podpowiada, że to Adrien Brody musiałby być, ale… wiem, że ma wielki nos, ale…

A wiesz, że też o nim pomyślałam?

Ale Adrien Brody jest brunetem i jest, no, trochę za stary już.

Mówisz o Cillianie Murphym! On też nie jest już pierwszej młodości.

Wiem, ale Cillian Murphy ma taką wiecznie młodą twarz, że na luzie jakby tam mu nałożyli make-up, to by wszystko było okej. Ale nie, dobra, teraz jak przemyślałem, to totalnie Harry Styles byłby takim moim marzeniem. Klamka zapadła.

Dobrze, przyjmuję. A skąd wzięło się twoje zamiłowanie do brytyjskich wykonawców? Wiemy już, że bardzo lubisz Beatlesów, The Smiths czy The Cure, a nawet Harry’ego Stylesa. Czy jest to efekt tego czasu, który spędziłeś w Wielkiej Brytanii i tego nabodźcowania brytyjskimi wykonawcami, czy może narodziło się wcześniej?

Zdecydowanie od Wielkiej Brytanii, bo wcześniej słuchałem amerykańskiej muzyki. Za polską nigdy nie przepadałem. Co jakiś czas oczywiście puszczałem sobie, nie wiem, Myslovitz, bo uważałem, że to jest muzyka na poziomie. Nigdy nie byłem fanem Dżemu. Czasem zdarzyło mi się posłuchać mimowolnie Niemena, bo na przykład mój dziadek słuchał. Zupełnie nie ogarniałem polskich wykonawców, póki nie zacząłem grać muzyki w Polsce… Jednak gadam głupoty, bo bardzo jarałem się polskim rapem i Peją, ale dosłownie miałem wtedy jakieś 11-12 lat. Słuchałem wtedy też nu metalu, Deftones, Linkin Park, The Offspring, NOFX. Dużo zespołów kalifornijskiego punku – Papa Roach… no, takie klasyki. Moja pierwsza styczność w ogóle z muzyką angielską, to kiedy miałem 18 lat i pojechałem pracować na magazynie, jak to Polak w Anglii, oczywiście. To było w Liverpoolu i ja nie wiedziałem wtedy, że to właśnie z niego są Beatlesi. Oczywiście dowiaduje się człowiek, jak tylko wyląduje, bo ląduje na lotnisku imienia Johna Lennona. Przyjechałem do domu mojego wujka, który po prostu powitał mnie włączonym na full „Love Me Do” i mówię tak: „O co chodzi?”. „To są Beatlesi. Tutaj dużo będziesz tego słuchał. Od razu wiozę was na Mathew Street, gdzie był Cavern Club”. Ja dosłownie przez dwa czy trzy miesiące tam mieszkałem i pracowałem, i zostałem tym przesiąknięty. Ale w dobry sposób, bardzo mi się to spodobało. Przywiozłem stamtąd płytę „One” Beatlesów, czyli taką „The Best Of…” i totalnie odleciałem. Tak spędziłem ostatnie dwa lata liceum, po prostu jadąc rano tramwajem i w słuchawkach zawsze lecieli Beatlesi. Chwilę potem zacząłem grać na gitarze i oprócz Nirvany, w której byłem zakochany, to właśnie oni tak wjechali w moje muzyczne DNA, że nauczyłem się prawie wszystkich ich piosenek. A to jest dwieście kilkadziesiąt utworów, plus kilka na basie, bo uwielbiam jak Paul McCartney na nim gra. I dopiero potem, po skończeniu liceum, przeprowadziłem się właśnie do Londynu, gdzie poznałem klasyki, oczywiście angielskie, czyli Arctic Monkeys, czyli The Smiths, którzy pochodzą co prawda z Manchesteru, Echo & The Bunnymen, Joy Division, Oasis, no można by tak wymieniać i wymieniać. One bardzo szybko wleciały i na tyle mocno, że przełożyły się po prostu na moje inspiracje muzyczne. Zresztą Anglia to taki kraj, który został jakby zbudowany na kulturze muzycznej. U nas w Polsce tego aż tak nie ma. Liczę, że to się zmieni z biegiem czasu. Ale tam, kiedy w pubie typowym angielskim gra Franz Ferdinand czy Arctic Monkeys, to wszyscy zaczynają wstawać, drzeć się, po prostu śpiewać, tulić ze sobą i jest wielki szał.

Rozbawiła mnie wizja, w której w Polsce mielibyśmy sobie po prostu wesoło siedzieć w jakimś barze, a w tle leciałby na przykład cały album Myslovitz „Miłość w czasach popkultury”.

To się zdarza! Powiem ci więcej, to się zdarzyło dwa tygodnie temu, jak byłem w Warszawie. Graliśmy koncert z zespołem Muchy i potem poszliśmy na miasto. Gdzieś w centrum w jakimś takim miejscu na uboczu stał malutki pub i leciało Myslovitz, a później też Rotary „Na jednej z dzikich plaż” – i ludzie też tańczyli na barze, i śpiewali. Ten widok bardzo przypominał mi właśnie to, co pamiętam z Anglii. Mimo wszystko jest za mało takich widoków, a to też była trochę późna godzina, co zawsze sprzyja takim akcjom, bez względu na kraj. Tam mimo wszystko zdarzało się to częściej i bardzo cieszy taki widok i dźwięk – że muzyka w ten sposób jednoczy ludzi, różnych nieznajomych.

https://www.youtube.com/watch?v=a9fsj4fatA0

Muzyka nie tylko jednoczy ludzi, ale również dzieli. A czy ty, zważając na zadedykowanie Morrisseyowi jednej z piosenek, w tej bitwie Robert Smith vs Morrissey, stoisz właśnie po jego stronie?

Jestem dokładnie pośrodku, bo kocham The Cure i kocham The Smiths i Morrisseya. Ale jeżeli miałbym pojechać na wakacje z którymś z nich, to na pewno z Bobbym Smithem, bo no, nie lubię Morrisseya jako osoby.

Z Morrisseyem mogłoby być ciężko. (śmiech)

Ja pierniczę. Jakby nie, no ja nie dałbym rady. Wiesz, chciałbym wypić kawę z mlekiem, a on by mnie zabił po prostu. Znaczy, ja też nie jem mięsa, ale nadal jem jajka i piję mleko, więc to byłoby ciężkie przeżycie dla mnie [Morrissey jest bardzo radykalnym weganinem – przyp. red.]. Dramat. Nie lubię typa, jest dla mnie rasistą i nacjonalistą. Udaje oczywiście, że nie, ale no, powiedzmy sobie szczerze: jest, i było to już słychać od piosenki „Panic” – którą uwielbiam jako utwór. Jest przepięknym poetą. Wszystkie świrusy to piękni artyści, a najlepsi artyści to zawsze są świrusy. I Morrissey, gdyby był nudnym człowiekiem, który nie przeciwstawia się niczemu i nie jest tak kontrowersyjny, to prawdopodobnie nie byłby sobą, czyli by nie był tak super. Więc paradoksalnie jest okropny, ale dzięki temu jest wspaniały.

Po prostu sprzeczności tworzą najlepsze historie. Ale tak, muzycznie ja również stoję po środku, więc możemy zbić sobie pionę w tej kwestii.

Chętnie zrobiłbym z nim piosenkę – byłbym wniebowzięty. Ale poza przebywaniem razem w studio i graniem na instrumentach czy śpiewaniem, no to nie dogadalibyśmy się niestety.

Często wspominasz o dobrych tekściarzach, poetach. Ty też w sumie tworzysz teksty, które mają bardzo liryczny zarys i obfitują w przenośnie. A czy tak prywatnie lubisz w ogóle czytać poezję albo jakąś literaturę, tak zwaną piękną?

Poezję absolutnie nie. Obserwuję na Instagramie kilku młodych, współczesnych poetów i to są po prostu ludzie, którzy piszą z zajawki i tym się dzielą. Oni tworzą naprawdę fajne rzeczy. Ja jaram się takim ukrywaniem w prostych słowach naprawdę dużego przekazu. Ale nie czytam poezji takiej klasycznej – bardziej przemawiają do mnie po prostu teksty muzyczne, które też są poezją, tylko to już jest inny jej wymiar, wiadomo. Mocno inspiruję się niektórymi tekściarzami, też polskimi. Ja gram co prawda jako dodatkowy członek koncertowy zespołu Muchy, ale zawsze mówię, że Wiraszko na przykład wydaje mi się poetą i gdyby czytać jego teksty bez kontekstu muzycznego, to nadal są one świetne i trochę mu zawsze zazdrościłem takiego drygu do pisania takich rzeczy. Polska muzyka ma oczywiście też Kasię Nosowską, Artura Rojka i jego kolegów z zespołu, Przemka Myszora…

A niektóre piosenki Myslovitz też są inspirowane literaturą. Ostatnio dowiedziałam się, że „W deszczu maleńkich żółtych kwiatów” nawiązuje do „Stu lat samotności” Marqueza. Czy tobie zdarza się może inspirować prozą przy tworzeniu swojej muzyki?

Jeżeli chodzi o prozę, to mam inspiracje i to nawet całkiem spore. Na przykład piosenka „Dotykanie” została zainspirowana przez książkę „Tamte dni, tamte noce”. W sumie jak się ją przeczyta, a później posłucha piosenki, to ma to wtedy sens, bo inaczej może wydawać się, że jest ona po prostu jakąś ckliwą piosenką o dotykaniu – i w sumie jest, ale z kontekstem ma zupełnie inny wydźwięk. Przeczytałem „Tamte dni, tamte noce” na wakacjach, w dodatku śródziemnomorskich, więc wszystko zupełnie fajnie się ze sobą zgrało. I od razu napisałem w sumie piosenkę „Dotykanie”, więc te inspiracje są w różnych mediach, jak widać.

Podobała ci w ogóle ta książka?

Bardzo mi się podobała, ale była w sumie trochę ordynarna. No, tam zdarzały się dosyć dziwne sytuacje, które nie zostały w filmie pokazane aż tak, że tak się wyrażę, brutalnie. Ale bardzo mnie wciągnęła i dobrze się ją czytało. Polecam każdemu, kto wyjeżdża właśnie do takich krajów typu, nie wiem, Chorwacja, Grecja, żeby tę książkę ze sobą zabrać i po prostu ją poczytać, bo klimat wtedy jest podwojony.

Faktycznie to trzeba oddać, że jest to jedna z najbardziej letnich książek, o jakiej mogę pomyśleć. I mamy cały zestaw! Bierzemy książkę „Tamte dni, tamte noce”, w samochodzie puszczamy „Ody do letnich dni” i jedziemy na wakacje. Mam nadzieję, że ty będziesz mieć jak najwięcej okazji do odpoczynku, nie tylko wakacje i letnie dni. Może to przychodzi z wiekiem, ta umiejętność odmawiania sobie pracy na rzecz urlopu.

Wiesz co? Możliwe. Chociaż kurczę, słyszałem już tysiące razy, że coś mi przyjdzie, jak będę miał tyle i tyle lat, a na razie nie odczuwam nic. Chociaż no, już teraz padł ostatni bastion, bo Stefan skończył trzydziestkę niedawno i w Terriffic Sunday już wszyscy są po. Mieliśmy spotkanie wczoraj i zamiast pić piwko, piliśmy kawkę i gadaliśmy o sernikach. „Sernik nowojorski jest lepszy niż ten sernik czekoladowy”, „Nie no, jak nowojorski jest lepszy? Z galaretką!”, „No, stary, jak z galaretką? Ja nie jem mięsa”. I wiesz, tak się złapaliśmy po 15 minutach: „Czy my właśnie gadamy o sernikach, pijąc kawkę? Mamy 30 lat, faktycznie”. Więc to jest jedyna taka rzecz, którą w sumie zauważyłem. No i jaram się tym, że chodzę rano czasem na ryneczek kupować szparagi, i mam tam swoje ulubione stoisko. Ale głównie nie czuję różnicy. Może jestem po prostu trochę mądrzejszy i myślę mądrzej o rzeczach, ale w życiu nie czuję jakiejś pomniejszonej motywacji, chęci do działania czy kreatywności. Właśnie kreatywność mam chyba największą od kilku lat, mógłbym cały czas tworzyć i uważam, że robię najlepszą muzykę w moim życiu w tym momencie, więc to jest dobry czas. Polecam każdemu. Jeżeli ktoś się boi trzydziestki, to nie bójcie się. To już nie są te czasy, co kiedyś. Wydaje mi się, że nasi rodzice, czy może już nawet dziadkowie, zawsze musieli mierzyć się z tą presją, żeby mieć dom, stabilną pracę, dzieci – ale nowe pokolenie trochę to zmieniło. My, jako dusze artystyczne, też trochę inaczej postrzegamy świat, a szczególnie osoby z ADHD – wydaje mi się, że możemy wiecznie mieć duży pierwiastek dziecka w sobie. Niektórzy powiedzą: „No dorośnij w końcu”, a ja właśnie odpowiadam: „Nie no, nie mam zamiaru”. Wiadomo, że jestem osobą dorosłą, dojrzałą psychicznie i emocjonalnie, ale ten dziecięcy pierwiastek to jest coś, co lubię w sobie najbardziej i co sprawia, że robię muzykę, jaką robię i będę to robił, mam nadzieję, jak najdłużej.

Liczę, że ten balans pracy i życia prywatnego jednak przyjdzie z wiekiem, że będziesz się wysypiał w końcu dobrze i odpoczywał tyle, ile trzeba.

Odpoczywanie jest ogólnie bardzo ważne dla zdrowia psychicznego. Kiedyś myślałem, że trzeba cały czas pracować. Mimo że jestem sam millenialsem, to utożsamiam się przede wszystkim z Gen Z i bardzo mnie cieszy naciskanie na ten właśnie work-life balance, bo zawsze było przeświadczenie „praca ponad wszystko”. A jednak to zdrowie psychiczne jest nam potrzebne, żeby wykonywać ją dobrze.

A jak myślisz, o co nie posądzili by cię twoi słuchacze? Co byłoby największym zaskoczeniem?

Ciekawe pytanie. Wydaje mi się, że jest dużo takich rzeczy i to też kwestia mojego ADHD – ja mam bardzo dużo zainteresowań. Mówi się, że jak zajmujesz się tyloma rzeczami, to w żadnej nie jesteś dobry, bo robisz wszystko na pół gwizdka. Ja się z tym nie zgadzam. Od 12. roku życia do tej pory jeżdżę na deskorolce i robię jakieś slide’y na rurkach, kickflipy, podobnie jak Paweł Swiernalis – tutaj mamy wspólną przeszłość; znaliśmy się z deskorolki, zanim obaj zaczęliśmy robić muzykę, co jest śmieszne. Ale chyba taką dziwną tajemnicą, o której niektórzy nie wiedzą, byłoby to, że ja się jaram bardzo grami wideo, szczególnie Nintendo, Super Mario. Jestem psychofanem Pokemonów od ‘98 roku – i nie mówię o anime, tylko o grach, bo anime to tam wiadomo, dla dzieci, ale gry już nie są dla dzieci, żeby nie było. (śmiech) To jest skomplikowana mechanika. Ja lubię mówić, że to taka trudna gra, prawie jak szachy – jeżeli się w to zagłębić oczywiście, bo powierzchownie to łatwizna. Kiedyś chciałem robić gry. Rodzice wtedy powiedzieli: „Nie, informatyk się nie opłaca”, bo to były właśnie czasy, kiedy jeszcze wydawało się, że nie będzie się opłacać. Być może, kto wie, teraz zajmowałbym się właśnie tym. Chociaż przyznam szczerze, stworzyłem jedną grę wideo o jeździe na deskorolce i może ją kiedyś wypuszczę. Ludzie z ADHD tak mają, że robią coś i jak zostaje ten „ostatni krok” do skończenia, to odpuszczają. Ona leży gotowa już od 2 lat i naprawdę jest fajna. Po prostu robi się triki na deskorolce. Chyba zrobiłem to tylko, żeby udowodnić sobie, że umiem stworzyć grę bez żadnego doświadczenia na tym polu i się udało, więc to jest może coś, czego ktoś nie wiedział o mnie.

No ja na pewno bym się nie spodziewała, że stworzyłeś kiedyś własną grę o deskorolce. Ale dobrnęliśmy do brzegu, ostatnie pytanie: jak nazwałbyś swoją autobiografię?

Pewnie by można o tym pomyśleć dłużej, ale to raczej byłby jakiś cytat z mojej piosenki, może z utworu „Rozgwiazdy”? Pewnie coś w ten deseń. Albo „Chłopak Ostryga”. (śmiech) W piosence „Rozgwiazdy” śpiewam: „By dotknąć nieba najpierw dotknij dna” i to jest trochę historia mojego życia. Ja przez pewien okres byłem w ciężkiej depresji, z której udało mi się wyjść. Polecam każdemu zawsze zasięgnąć pomocy. Wydaje mi się, że właśnie trzeba być silnym i zwrócić się do psychologa czy psychiatry, czy po prostu mieć swoich przyjaciół dookoła i trochę samemu się zmagać ze swoimi „demonami”; i wtedy można faktycznie sobie podotykać tego nieba. Ale najpierw trzeba dotknąć tego nieprzyjemnego dna, po którym zawsze, jeżeli nam się uda przez to przebrnąć, wychodzi słońce i możemy sobie tych chmurek trochę posmakować. Myślę, że w tej książce dużo byłoby o tym, że nie wszystko jest piękne, szczególnie czasy, w jakich żyjemy – bardzo łatwo tutaj o coś takiego: mamy wojnę, mamy ten nieustający wyścig, patrzymy na social media, na TikToka, gdzie wszyscy są nagle lepsi. Kiedyś żyliśmy w czasach, kiedy tego nie było i patrzyliśmy tylko na swoje otoczenie, swoich znajomych. Kto był na przykład lepszy w podbijaniu, nie wiem, piłki 10 razy: „Ej, ty umiesz 10? Ja umiem 11!” i to jeszcze było takie spoko. A teraz odpalasz TikToka i koleś podbija tę piłkę przez 14 dni non stop 800 000 razy. Co jeden swipe masz kogoś po prostu z supermocami i oglądając to przez długi czas, można naprawdę nabawić się takiego: „Ja też muszę coś robić”, a to wpływa źle na zdrowie psychiczne. Trzeba po prostu podzielić to przez 200 razy i skupić się na sobie i na swoich celach. Skupić się na tym work-life balance, o którym mówiliśmy, zaopiekować się pieskami. Po prostu trzeba się dopasować do czasów, w jakich żyjemy i spełniać swoje marzenia, bo tak jak pisałem w piosence „Dotykanie”: „Nie ufam ludziom, co nie marzą”. Dla mnie to są NPC-ty [non-playable characters – przyp. red.], simy, ludzie, którzy chodzą we mgle. Uważam, że każdy powinien mieć marzenia. Nawet jak ich nie ma, to niech je znajdzie, bo to jest, no, cel życia. Co innego nam pozostaje?

Ładnie powiedziane. Bardzo dziękuję za wywiad, okazuje się, że mówisz ciekawie nie tylko o muzyce, ale także o wszystkich innych rzeczach.

Wiesz co, mi się wydaje, że to zasługa tego ADHD, dlatego ja nie chcę go leczyć. Ja autentycznie sobie zwiększyłem świadomość od jakiegoś czasu. Wiesz, jak chodzę do psycholożki – uważam, że każdy dorosły w ogóle powinien chodzić, szczególnie w dzisiejszych czasach, bo to bardzo otwiera głowę – ona mi zadała bardzo ważne pytanie, a propos tego ADHD: „Czy panu to przeszkadza?” i ja mówię, że nie i dlaczego. I zaczęliśmy o tym gadać, że to w sumie jest coś, co sprawia, że się jest sobą. Więc niektóre rzeczy, które niby są negatywnie traktowane przez społeczeństwo wcale nie muszą takie być, jeżeli nikomu to nie robi krzywdy i jeżeli tobie to nie przeszkadza, to go for it, nie?

Masz zupełną rację. Teraz już się żegnam. Pozdrów Sonię, pozdrów pieski i trzymaj się cieplutko.