Moment z Hubertem Grossem: „Kosmos kojarzył mi się z lekcjami historii – lądowaniem na Księżycu, misją Apollo... brzmiało fajnie, ale Polski nie dotyczyło”
Ten Moment wyróżnia się na tle poprzednich. Karolina Przemo Sobik rozmawia w nim z Hubertem Grossem, czyli młodym naukowcem związanym z lotnictwem i kosmonautyką. Jego sylwetka odznacza się na tle reszty gości. Wywiad ten dedykowany jest wszystkim, którzy kiedyś marzyli o własnej podróży w głąb kosmosu.
Karolina Przemo Sobik: Gdybyś miał wybrać się na jakiś obiekt kosmiczny, to jaki i dlaczego?
Huber Gross: Ojejku. (śmiech) To jest bardzo trudne pytanie. Księżyc brzmi dobrze, Mars też. Aktualnie na Księżyc wszyscy chcą się dostać, ale po to, żeby potem móc dotrzeć na Marsa. Dużą rolę odgrywaj tu różne aspekty finansowe w agencjach kosmicznych, bo w końcu łatwiej zachęcić ludzi do wydawania pieniędzy na wyprawę do miejsca, gdzie jeszcze nas nie było. Mars wydaje się aktualnie celem samym w sobie, a Księżyc pośrednią drogą do niego… Wiesz co, powiem ci, że może Wenus – do tej pory udane lądowania przeprowadzono podczas misji Wenera i Wega, gdzie czas działania sprzętu po dotknięciu powierzchni planety można liczyć maksymalnie w godzinach. Wenus znajduje się w zasięgu naszej, jako ludzkości, ręki, ale jest trochę zapomniana i dzięki temu bardzo ciekawa. Same plany – czy NASA, czy innych agencji – by wysłać tam misję, są w tyle, przez co wydają mi się atrakcyjne. Ma to w sobie akurat ten element odkrywania czegoś nowego, dlatego brzmi jak super opcja.
A jak myślisz, dlaczego tak wiele dzieci marzy o zostaniu astronautą? Byłeś jednym z nich, czy właśnie nie do końca i te myśli o inżynierii kosmicznej lub lataniu przyszły z wiekiem?
Ja bardzo podziwiam ludzi, u których są marzenia (takie sięgające bardzo daleko), bo sam ich nie miałem. Owszem, zawsze jak jest się dzieckiem, marzy się: „będę strażakiem”, „policjantem”, „astronautą”… kimkolwiek, ale w pewnym wieku to przechodzi. Ja w sumie bardzo chciałem się zajmować nauką. Nie miałem za to marzeń dotyczących kosmosu. Nawet nie rozpatrywałem tego pod tym względem, bo myślałem, że jest niedostępne, że jest tak bardzo daleko. Pochodzę z Podkarpacia, czyli regionu Polski, który nie uchodzi za dobrze rozwinięty. Jeszcze za czasów, kiedy miałem te kilka czy kilkanaście lat, jakiekolwiek rozmowy o kosmosie były czymś wow – szok, że ktoś w ogóle coś o nim wie. Tymczasem takie plany, żeby pracować w agencji kosmicznej, żeby „robić ten kosmos”, zdawały się jakieś nieosiągalne. Tego typu zajęcie kojarzyło mi się po prostu z lekcjami historii – lądowanie na Księżycu, misja Apollo i tak dalej. Brzmiało fajnie, ale Polski nie dotyczyło. Dopiero kiedy poszedłem na studia, zacząłem postrzegać to jako faktycznie dostępne. Wybrałem Lotnictwo i kosmonautykę w Rzeszowie i tam też dotarło do mnie istnienie czegoś takiego jak możliwość latania samolotem. (śmiech) Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy, więc nie mogłem o tym marzyć – po prostu dla mnie leżało ona w sferze nieosiągalnej dla śmiertelnika, a tym bardziej dla malutkiego mnie. Odkryłem tę „opcję na coś więcej”, tę możliwość latania, interesowania się kosmosem i pracowania w tym sektorze, ale pójście w to było już dojrzałą decyzją z konkretnymi propozycjami i tak dalej. Tak też zacząłem działalność w stowarzyszeniu Innspace, docelowo zajmującym się sektorem kosmicznym, w szczególności edukacją i projektami na konkursy. Potem poszło dalej, aż do startupu Supercluster, który teraz będziemy zakładać razem z Kamilem Ziółkowskim. Wcześniej nie było miejsca na marzenia… twarda rzeczywistość bardzo szybko sprowadzała mnie na ziemię. Ale jeśli chodzi ogólnie o marzenia dzieci – super, że takie mają, bo od tego trzeba też zaczynać, aby w pewnym momencie wiedzieć, po co można sięgnąć. Czasem to sięganie wychodzi, a czasem nie. Ta inwestycja w najmłodszych umożliwia jednak faktyczny rozwój sektora kosmicznego w przyszłości.
Jak tak myślę, to dość dosłownie sprowadzano cię na Ziemię w kwestii tego, żeby nie marzyć o kosmosie. Poruszę być może niewygodny temat. Masz licencję pilota, zajmujesz się też kosmonautyką. Mimo wszystko są to dwie branże, którym można wiele zarzucić odnośnie ich negatywnego wpływu na środowisko – i ze względu na spaliny, i tzw. kosmiczne śmieci. Czy dostrzegasz brak albo niewystarczające tendencje, by pójść w bardziej ekologicznym kierunku?
Zgadzam się z tym, że lotnictwo i sektor kosmiczny mogłyby być bardziej eko… tak jak każda inna branża „ziemska”. Generalnie wszędzie da się inwestować w bycie „zielonym”. W lotnictwie liczy się pieniądz i każdy samolot, każdy silnik do niego, każdy etap planowania lotu i tak dalej, są optymalizowane pod bezpieczeństwo narzucone przez odpowiednie agencje, ale również przez względy finansowe. Właśnie dzięki temu dążeniu, by spalić jak najmniej paliwa i jak najszybciej dostarczyć pasażerów, ostatecznie latanie robi się coraz bardziej eko. Jest dużo działek lotniczych, gdzie można wskazywać: „ta generuje mniej zanieczyszczeń, a ta więcej”, natomiast aktualnie oszczędności i optymalizacja są na wysokim poziomie. Powstają też plany samolotów wodorowych oraz elektrycznych. Niestety, lotnictwo jest bardzo konserwatywne i potrzebuje czasu, bo nie chcemy, żeby samoloty zaczęły spadać, żeby zaszły jakieś tragedie. One są wtedy oczywiście bardzo mocno rozdmuchiwane w mediach, mimo że latanie to jeden z najbardziej bezpiecznych środków transportu.
Czy w takim razie myślisz, że sektorowi lotniczemu i kosmicznemu nie ma czego zarzucić?
Lotnictwu można zarzucić bardzo sztywne i skostniałe regulacje. Za przykład warto podać sam fakt, że czasem muszą zostać wykonane loty, gdzie po prostu samoloty pozostają puste (tak zwane ghost flights) tylko po to, żeby przewoźnik mógł utrzymać swój slot [przedział czasowy, w którym samolot może wystartować, wylądować, lub przelecieć nad daną przestrzenią powietrzną – przyp. red.] na daną trasę. Nie stoi za tym chęć linii lotniczej, by koniecznie wysłać pusty samolot – jej też się przecież nie opłaca. Branża mogłaby być bardziej eko, a największa odpowiedzialność by się taka stała, ciąży po stronie rządowej i organizacji lotniczych. Jeśli narzucą regulacje, które jasno mówią: „do tego czasu ma być tak i już”, co powoli zaczynają robić, to linie lotnicze i producenci samolotów będą musieli się tym zająć. Wymaganie odpowiedzialności od biznesmenów czy inżynierów jest dobre, jeśli są na etapie projektowania czegoś i ma się do tego jakiekolwiek przesłanki. Ale dopóki organizacje rządowe po prostu tego nie wymuszą, trochę nie ma co obwiniać producentów, że nie zwracają na te kwestie uwagi – tak naprawdę wtedy sami dokładają sobie pracy i kosztów, robiąc coś na wyrost. Kosmos też mógłby być bardziej eko i są prowadzone inwestycje w tym kierunku. Jeśli wymyślisz paliwo, które jest mniej szkodliwe dla środowiska, a ma podobne właściwości, co aktualnie stosowane mieszanki, to każdy da ci ogromne ilości pieniędzy na nie, naprawdę. Możesz wtedy od razu otwierać startup, dzisiaj rozpocząć sprzedaż i sektor kosmiczny je od ciebie kupi. Tylko tutaj już nauka stawia wymagania – trzeba czasu i większych funduszy, żeby te technologie szły do przodu. Z powrotem można sprowadzić wszystko do regulacji. Jak siła wyższa je narzuci, to prędzej czy później jakiś inżynier, czy inny naukowiec dostanie fundusze i dojdzie do tego, w jaki sposób im sprostać.
Jeszcze w kategorii tych trochę niewygodnych pytań – w innych wypowiedziach podkreślasz, że kosmonautyka to przede wszystkim praca zespołowa. Poza NASA, twarzą najbardziej kojarzoną z projektami kosmicznymi jest jednak Elon Musk, o którym można powiedzieć wiele, ale zdecydowanie nie to, że gra zespołowo. Jak oceniasz zastąpienie tego kolektywnego wysiłku wizerunkiem jednego „wizjonera”?
Tak po prostu aktualnie ten świat działa. Jest założycielem dużego przedsiębiorstwa oraz robi produkty skierowane do biznesu i rządu. Faktycznie, trzeba mu oddać, że zrewolucjonizował rynek, jeśli chodzi o sektor kosmiczny i rakietowy. Zaproponowane przez niego autonomiczne lądowanie i możliwość odzyskiwania rakiet, zmniejszając ich wpływ na środowisko (bo nie trzeba za każdym razem produkować ich od nowa), są czymś bardzo chwalebnym. Reszta pomysłów faktycznie nie jest zbyt trafiona. Przy czym ja widzę Elona jako osobę, która coś zaczęła – już nie rozwlekając się nad tym za czyje pieniądze, zdobyte w jaki sposób i od kogo. Mógł generalnie nie robić nic z tym swoim majątkiem – skończyć jakąś uczelnię, opłacić kogoś, kto będzie robił inwestycje za niego, generalnie sobie żyć i tylko zwiększać emisje CO2 samym pływaniem na luksusowym jachcie. Jednak stwierdził, że zamiast tego pójdzie w dosyć ryzykowną działkę, którą sektor kosmiczny był wtedy jeszcze bardziej niż aktualnie – gdy zaczynał, było jeszcze mniej klientów niż teraz. Zdecydowanie dał lekkiego boosta całemu temu rynkowi.
A co myślisz o tym, na jaką osobę się kreuje?
Jeśli chodzi o jego kreację, to panuje teraz taki trend, że wielu CEO dużych firm lubi mówić jak to oni wszystko osiągnęli sami, „tymi ręcyma” zrobili. (śmiech) No co mogę powiedzieć? Nigdy tak nie jest. Zawsze są tysiące ludzi, którzy pracują na te projekty, są w nie inwestowane czyjeś patenty czy czyjeś lata edukacji i to często takiej, która powodowała wiele wyrzeczeń. Jego kreacja może być po prostu zabiegiem marketingowym. Ma bardzo duży fanbase i w nim chyba każdy, trochę po cichu, chce mieć swojego Iron Mana w zanadrzu, żeby istniał gość od zbawiania świata i bycia super. Z drugiej strony czasem wydaje mi się, że on mówi jedno, a pozostałe 90% rzeczy jest o nim mówione. Co jakiś czas napisze coś na Twitterze, ale zazwyczaj ja nie widzę w tym żadnego większego przesłania. Napisał sobie tweeta, jak każdy inny człowiek, a ludzie lubią dopisywać, co uważa, co robi i co sądzi sam o sobie w momencie, gdy nigdy w życiu z nim nie rozmawiali, a często nawet nie czytali żadnego wywiadu z nim. Dla mnie troszkę to zainteresowanie napędzają clickbaitowe media. W sektorze kosmicznym bardzo szybko wychodzi, jeśli coś jest scamem. On nie robi scamu i uzależnił od siebie bardzo dużą część projektów. Miał tę smykałkę, żeby do tego doprowadzić. Owszem, miał też wcześniej środki, których wiele osób nie ma, ale poszedł w to, a nie musiał. Pod tym względem bardzo go szanuję, a za kreowanie się na takiego Iron Mana – już mniej. Zbyt mało pokazuje, jak dużo osób i jak ciężko przy nim pracuje, i jak faktycznie wygląda cały proces powstawania tych projektów. Też gdy słyszę mity, że ktoś pracuje po 16 godzin dziennie od 30 lat… troszkę nie za bardzo chcę w to wierzyć. Ale nie można zabronić ludziom mówić tego, co sobie uważają, no nie? (śmiech)
Co racja, to racja. Odnośnie zespołowych wysiłków, ty działasz z grupą Innspace. Co oceniasz jako najprzyjemniejsze w tej współpracy?
Najprzyjemniejsze są zawsze efekty, czyli jak ekipa chce działać i projekt faktycznie wychodzi, zajmuje miejsce na konkursie albo nawet po prostu się dostaje gdzieś i zostaje wylistowany. Pojawia się ta satysfakcja, że byliśmy w stanie zrobić coś razem i to na dość odkrywczy temat – może zaprojektowaliśmy bazę księżycową, marsjańską, a może jakąś misję na Marsa związaną z łazikami. Jednak powstała grupa studentów, czasem też młodych profesjonalistów, która potrafi się zebrać poza swoimi godzinami pracy, szkoły lub uczelni i ogarnąć ekstra czas na zrobienie projektu, co faktycznie ma wartość edukacyjną. Ja się osobiście bardzo dużo nauczyłem przy tym, bo robiąc research musiałem pochłonąć dosyć spore dawki wiedzy. Poza tą satysfakcją na końcu najprzyjemniejszy aspekt stanowi też wymiana poglądów. Z burzy mózgów potrafią wychodzić super idee i naprawdę super pomysły. Nie robi tego jedna osoba, a każdy dokłada swoją cegiełkę i czasem nawet ta najmniejsza potrafi uczynić projekt komplementarnym.
A najtrudniejsze?
Najtrudniej jest siebie zmotywować. Czasem trzeba się zorganizować, porzucić wszystko inne i zrobić projekt edukacyjny akurat w danym momencie lub ewentualnie siedzieć po nocach. Niestety jeśli nie płacą ci za projekty, to robisz je zazwyczaj po godzinach pracy, bo z czegoś musisz żyć. Trzeba poświęcić bardzo dużo czasu i być bardzo mocno zmotywowanym. Do tego utrzymać tę motywację też bywa trudno – czasem gonią deadline’y, został tydzień do skończenia, a wychodzi 10 różnych błędów i trzeba je jakoś naprawić, żeby efekt końcowy miał ręce i nogi. Wtedy pojawiają się sytuacje stresowe. Podejrzewam, że tak samo jest przy każdym innym projekcie z każdego innego sektora. Na przykład architekci mogą mieć podobne problemy przy szczególnie wymagających artystycznie zleceniach, a nie takich typowo użytkowych. Zawsze jak robi się coś związanego z nie do końca zbadanymi czy odkrytymi obszarami, to pojawia się wiele problemów. Rozwiązanie ich jest dobrym aspektem, ale ten dodatkowy czas i stres już nie.
Takie poświęcenie sporej ilości czasu bywa zapewne po prostu wymagające i wyczerpuje człowieka. Nie boisz się czasem wypalenia, które przyjdzie właśnie z powodu tej pracy po godzinach?
Na ten moment rzadko porusza się ten temat w społeczeństwie. Dosyć dużo osób przy mniejszych i przy większych projektach, przy mniejszym i przy większym obciążeniu pracą, dostaje wypalenia. Podejrzewam, że mnie chroni praca nad projektami, które są ciekawe. Lubię je robić. Jeśli ktoś zajmuje się rzeczami, których nie lubi, których nie cierpi albo w których widzi tylko pieniądze (co też jest zrozumiałe oczywiście), to faktycznie może szybciej się wypalić. Najbardziej ludzi motywuje fakt, że pracują nad czymś, co daje im satysfakcję. Wiele razy rozmawiałem ze znajomymi o tym, jak wygląda sektor kosmiczny w Polsce. Często padało wtedy stwierdzenie (i to od ludzi, którzy pracują za bardzo dobre stawki!), że chętnie rzuciliby swoją obecną robotę i znaleźli sobie pracę w sektorze kosmicznym za mniejsze pieniądze, nawet za połowę stawki, byleby mogli robić ciekawe rzeczy. Aktualnie się nudzą, codziennie wykonują te same działania. Ta powtarzalność była dla nich fajna przez pierwszy rok/dwa, bo się jeszcze uczyli, ale potem większość zleceń zaczęła wyglądać podobnie, przestało ich to bawić i teraz brakuje im motywacji. Mnie w tym momencie przed wypaleniem chroni to, że robię rzeczy, które lubię, obojętnie czy są dobrze płatne, czy nie. Zazwyczaj działalność edukacyjna nie jest taka, więc jak ktoś liczy na duże pieniądze, to odradzam. Ale jeśli ktoś liczy na ciekawe zadania, to jak najbardziej polecam.
Będę trzymać kciuki, żeby jak najdłużej cię to wszystko bawiło. Na antenie czwórki opowiadałeś o analogowej misji kosmicznej, gdzie w upozorowanych warunkach testowano wpływ diety i światła na zachowanie człowieka. Wspomniałeś, że przy okazji tego odkryłeś na sobie, jak bardzo pożywienie wpływa na samopoczucie, oraz o kłótniach, które wybuchały ze względu na niedobry smak jedzenia. Co najgorszego przyszło ci zjeść podczas tamtej misji?
Najgorszym stworzeniem, jakie zjedliśmy, był karaluch. Nie polecam. Został usmażony, ale nie pomogło mu to za bardzo. (śmiech) Aczkolwiek powiem tak: pewnie dałoby się znaleźć gorsze jedzenie. Mi on strasznie nie podszedł, ale niektórzy oceniali go jako „spoko”. Wydaje mi się, że chodzi troszkę może o podejście do tematu, troszkę może o inne kubki smakowe. Wiesz, jakby dodać jakiegoś syropu i zrobić z tego szejka, to pewnie bym nie poczuł różnicy między zwykłym napojem czy takim, który sprzedaje się w sklepie. Dla mnie on był najgorszym posiłkiem, ale niektórzy mieli problem, bo nie lubią danego składnika. Możesz zwyczajnie nie lubić na przykład białego sera, źle ci się kojarzy, po prostu fu, masz odruch wymiotny. Wtedy strasznym wyzwaniem staje się zjedzenie takiego zwykłego twarogu, a okazuje się, że karaluch jest już okej, nie ma problemu – dzień, jak co dzień. (śmiech) Bardzo względna kwestia, dla każdego inne jedzenie będzie niedobre. W moim przypadku okazał się to karaluch, ale może dam mu kiedyś jeszcze szansę na drugą rundę.
Rozumiem, że jedzenie karalucha nie było najprzyjemniejsze. Zdecydowanie tak nie brzmi. (śmiech) Tak trochę ogólniej, duża grupa osób czuje lęk na myśl o tym, jak mali jesteśmy w skali kosmosu. Inna grupa odnajduje za to komfort w tej świadomości, bo skoro jesteśmy tak malutcy, a wszystko takie ogromne, to całe nasze życie, wszystkie złe decyzje, trudności czy smutki tak naprawdę nie mają znaczenia. Myślisz czasem o tym, czy raczej nie zajmujesz tym umysłu?
Oczywiście czasem myślę. Takie są fakty i trzeba zaakceptować, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Możemy cieszyć się tym. Akurat udało się i znajdujemy się na Ziemi, gdzie nasza cywilizacja się rozwija – w końcu jakkolwiek by na to nie patrzeć, cały czas powstają nowe technologie i dążymy do tego, żeby jeszcze trochę tutaj pożyć – ja z tego się cieszę. Może gdzieś daleko są też inne cywilizacje, może już umarły, może dopiero się pojawią? Kosmos okazuje się tak duży, że mówimy tutaj o odległościach, które są praktycznie nie do pojęcia dla człowieka. Po prostu nasz mózg nie potrafi przyjąć pewnych liczb. Nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jak to jest długo i daleko. Ta świadomość fascynuje i też skłania nas do badań naukowych. Ludzie marzą, żeby mieć cały czas coś do odkrycia i gdyby tego nie było, chyba zostalibyśmy pozbawieni powodu do rozwoju. Wydaje mi się, że początek cywilizacji mógł wziąć się od tego, że po prostu ludzie patrzyli najpierw gdzieś, kiedyś za morze i stwierdzali: „no ciekawe, co tam jest?”, a potem unosili wzrok i pytali o to samo. Można też spojrzeć inaczej – idąc w skalę mikro, również nie zobaczyliśmy do tej pory najmniejszych możliwych wymiarów. Przeprowadza się próby wykonania zdjęcia atomu i zwiększa precyzję instrumentów pomiarowych – ten proces przebiega tak, jakby odkrywano kosmos, tylko w drugą stronę. Jesteśmy gdzieś pośrodku i to super, bo nie ogranicza nas jedna strona, a możemy iść w obie. Najciekawiej w tym wszystkim pomyśleć, że gdzieś tam mamy swoje miejsce jako ludzkość na świecie, funkcjonujemy i idziemy do przodu. Któreś pokolenie może już wyleci poza układ słoneczny i będzie odkrywało nowe rzeczy. Chciałbym tego dożyć – spodziewam się, że raczej mi się nie uda, ale nadal mnie to motywuje. Kosmos naprawdę rośnie w oczach, bo coraz więcej się dowiadujemy o nim. Czasem rozmyślam o tym, jak jesteśmy malutcy w tym wszystkim, ale to zachęca, stanowi powód, dla którego idziemy naprzód.
Ja się przyznam, że mnie nie przeraża kosmos jako ta niepoznana przestrzeń, ale oceany to już inna kwestia. (śmiech) Masz swoją ulubioną teorię spiskową związaną z kosmosem, czy nie bardzo cię one interesują?
Jest ich sporo. Jakbym spytał chatGPT o jakieś podstawowe albo żeby wymyślił kilka kolejnych, pewnie bez problemu by odpowiedział. Zawsze są zbudowane z popularnych zwrotów i zawsze używają tych samych schematów. Nieważne, jak bardzo chciałbyś obalić teorię spiskową, to i tak przyjdzie ktoś, kto bardzo w nią wierzy i finalnie wyjdzie, że każdy dowód jest sfałszowany, bo on sam go nie przeprowadził. Inna sprawa, że jakoś się nie kwapi do tego, żeby cokolwiek przebadać. Teorie spiskowe wynikają troszkę z braku edukacji, ale czasem widzę w nich jakąś ludzką ciekawość. Czytałem kiedyś taką starą polską książkę, jeszcze bodajże z lat 40., o tym, co dzieje się na Księżycu. Z nią była ciekawa sprawa – autor spekulował, co takiego ciekawego na nim może być, bo ludzie jego czasów jeszcze tam nie zawędrowali i nie mogli przekonać się na własne oczy. Podejrzewali za to, że na Księżycu mogą żyć i rozwijać się jakieś cywilizacje. A dlaczego? No bo znaleźli jakąś strukturę na zdjęciu z teleskopu i ona wygląda na zbyt równą, żeby mogła powstać naturalnie, więc tak sobie wymyślili. Kilkadziesiąt lat później wylądowaliśmy na Księżycu i… wow, nie było tam nikogo poza astronautami! Dlatego wydaje mi się, że teorie spiskowe wynikają albo z braku edukacji, albo właśnie z usilnej próby wytłumaczenia sobie, jak coś działa w momencie, gdy nie da się znaleźć wyjaśnienia. Ulubionej chyba nie mam. Często się przewijały teorie spiskowe o tak zwanej „Ciemnej stronie Księżyca”, na której żyją i spiskują jakieś cywilizacje – albo Chińczycy, albo jakiekolwiek inne narody. (śmiech) Były też takie, gdzie mówiono, że naziści wystrzelili na nią Hitlera. On tam sobie żyje teraz i różne takie rzeczy wyrabia. Może do tej teorii bym się skłaniał, bo dosyć zabawnie się o niej rozmawia.
W formacie Momentów pojawia się stałe pytanie końcowe: „Gdybyś kiedyś wydał swoją autobiografię, to jaki nosiłaby tytuł?”, ale obawiam się, że ono nie pasuje do ciebie.
Myślę, że aż tak sławną personą i rozchwytywaną przez tłumy nie jestem, żeby pisać autobiografię. Nie zastanawiałem się nad tym, nigdy też nie chciałem niczego wydać. Zazwyczaj w środowisku czy edukacyjnym, czy naukowym, czy z sektora kosmicznego pisze się publikacje naukowe, które mają dosyć nudne dla czytelnika bez znajomości tematu tytuły, zazwyczaj wielozdaniowe i związane z tematem badań lub nazwą projektu. Jest tam też zazwyczaj kilku czy nawet kilkunastu autorów, więc daleko do czegokolwiek związanego z autobiografią lub choćby biografią. Jeśli bym w ciągu życia wydawał jakąś książkę, pewnie byłaby naukowa, więc tytuł odnosiłby się do tematu, który bym poruszał. Nie wiem, z jakiego sektora, ale podejrzewam, że sam tytuł byłby precyzyjny.
Czyli Stanisławem Lemem to byś nie został. (śmiech)
Raczej nie. (śmiech) Aż takiego pióra nie mam.
Dobrze, dziękuję ci za dzisiaj. Bardzo przyjemnie mi się z tobą rozmawiało, miłego dnia.