Tłumaczymy Gazecie Wyborczej, na czym polega fenomen „Barbie”
W odpowiedzi na opublikowany niedawno w Gazecie Wyborczej artykuł Marty Górnej o wdzięcznym tytule: „****Barbie bije rekordy. Nie rozumiem tego fenomenu” postanowiłam podjąć rękawicę i wyjaśnić autorce oraz innym zainteresowanym, o co w końcu chodzi z tym filmem. Uwaga, będą spoilery.
O ile jestem w stanie znieść argument, że film był za bardzo „nie na serio” dla smutnych i poważnych krytyków filmowych, piszących recenzje na Filmwebie, którzy może nigdy nie bawili się lalkami i nie rozumieją, dlaczego karetka w Barbie Landzie się rozkłada i zmienia w przenośny szpital, dlaczego różowy kabriolet ulegając kraksie, obraca się wielokrotnie wokół własnej osi, zupełnie wbrew prawom fizyki albo dlaczego Dziwna Barbie ciągle robi szpagat – o tyle nie da się przyjąć innych, pojawiających się ostatnio w sieci.
To szczególnie przykre, kiedy krytyka feminizmu w nowej produkcji Grety Gerwig nie wychodzi tylko od mężczyzn, ale coraz częściej również od kobiet. Jestem w stanie znieść Bena Shapiro, który narzeka, że „Barbie” to najbardziej „woke” produkcja, jaką w życiu widział – w tak męsko-zdominowanym przemyśle, jakim jest filmotwórstwo, film kobiety o kobietach, gdzie to mężczyźni, chociaż raz, grają drugie skrzypce, musi być niesamowitym szokiem. Ale dlaczego piekło kobietom robią inne kobiety? Dlaczego nie wolno nam nawet dobrze się bawić na różowym filmie o lalce z dzieciństwa tylko dlatego, że nie zbawił on świata? Nikt nie pyta, czy kolejne ekranizacje ,,Wojowniczych Żółwi Ninja” przekazują takie wartości, jak zbiór esejów Rebekki Solnit i nie zostały zrobione tylko po to, aby zwiększyć sprzedaż figurek, piórników i plecaków.
,,Barbie” to film dla dzieci? Ale jak to?
Marta Górna ma również ciekawy pogląd na zbyt dużą, jej zdaniem, dostępność filmu. W swoim artykule dla Gazety Wyborczej stwierdziła między innymi, że umożliwienie wstępu na seans trzynastolatkom „zamknęło twórcom drogę do pisania dowcipów po bandzie”, zupełnie jakby wyższy próg wiekowy był sprawdzonym przepisem na dobrą komedię, a nie tandetny i prawdopodobnie mizoginistyczny film amerykański, w którym najśmieszniejsze są fekalia, seks i czasami masturbacja. Zmyłkę w kwestii „dojrzałego humoru” miał tutaj stanowić Will Ferrell, którego znać możemy z produkcji takich jak „Elf” czy „Tata kontra tata” oraz wielu innych z ograniczeniem od lat 13.
A poza tym, że ciężko zobaczyć sens w robieniu sprośnego filmu o dziecięcej zabawce, trzeba mieć przede wszystkim na uwadze, że bez względu na liczby znajdujące się w kolorowych kółkach, trójkątach czy kwadratach, nie sposób powstrzymać najmłodszych przed obejrzeniem filmu o jednej z najpopularniejszych wśród dzieci zabawek. Warto dodać również, że w Polsce nie obowiązuje obecnie żadne prawo uniemożliwiające wejście na seans filmu z ograniczeniem wiekowym widzom zbyt młodym, a co więcej – pracownicy kina nie są nawet upoważnieni do pozyskiwania takich informacji. Prawnie owo ograniczenie to jedynie sugestia.
Dlatego, zważając na fakt, że produkcja zwyczajnie nie umknie młodszej widowni, warto docenić zarówno jej uniwersalność, w tym wiekową, jak i przez wzgląd na przekaz.
Film bardzo, ale to bardzo źle potraktował Kenów
Szczególnie zawodzą też słowa Agnieszki Wiśniewskiej na łamach Krytyki Politycznej: „Ken otwiera się przed Barbie, mówi: ej stara, nie wiem kurde jak żyć. A Barbie na to: ej stary, ja ci nie pomogę, sam znajdź swoją drogę. No i jak tu nie uznać, że film bardzo, ale to bardzo źle potraktował Kenów?”.
Czytając taki artykuł, ciężko powstrzymać się przed zapytaniem, czy autorka faktycznie oglądała film, czy jedynie go widziała? Czy słowa podniosłego i do bólu szczerego monologu Ameriki Ferrery, odbijając się od ścian kinowej sali, nie wpadły do jej uszu? Trudno teraz zarzucić im kłam, kiedy faktycznie wychodzi na to, że gdy jesteś kobietą, to nie tylko wszystko robisz źle, ale też wszystko to twoja wina.
Barbie na ekranie jasno daje Kenowi do zrozumienia: „Nie chcę, żebyś u mnie został”, „Nie chcę, żebyś ze mną jechał” – a ten jest po prostu nic nierozumiejącym incelem, co aż za dobrze przypomina rzeczywistość. Niemniej Barbie przeprosiła za zwodzenie go. On jednak nigdy nie przeprosił za to, że ukradł jej dom, zrobił pranie mózgu jej przyjaciółkom i ustanowił w Barbie Landzie patriarchat. Koniec końców to Barbie była odpowiedzialna za wszystko, łącznie z zebraniem Kena do kupy (chociaż w sumie jest tylko randomowym typem zabiegającym o jej względy), mimo że zranił on ją równie bardzo, co ona jego, jeśli nie nawet bardziej. Ken nigdy nie został rozliczony z tych wszystkich rzeczy, które zrobił tylko po to, żeby sprawić jej przykrość. No i jak tu nie uznać, że film bardzo, ale to bardzo źle potraktował Kenów?
Kto jest Kenough?
Popularną taktyką stało się także wychwalanie Ryana Goslinga w (mimo wszystko jednak drugoplanowej) roli Kena i zupełne pomijanie przy tym Margot Robbie, grającej postać tytułową. Co prawda rozumiem, że dla millennialek, piszących owe artykuły, Gosling, który swego czasu skradł wiele kobiecych serc w „Pamiętniku”, mógł być kluczowym członkiem obsady. Ciężko się zresztą spierać, jest to bowiem casting wymarzony. Jednak biorąc pod uwagę lawinę seksistowskich komentarzy, z jakimi spotkała się Margot Robbie - zarzucano jej, że została wybrana wyłącznie za zasługą ładnej buzi oraz poddawano ją przy okazji ogromnej seksualizacji - można by, przy okazji chwalenia Goslinga, szepnąć również słówko o niej.
Niszczyciel dobrej zabawy
Tak bardzo chciałam, aby ten seans był jedynie komfortowym powrotem do lat dziecięcych i dobrą zabawą. Do czasu faktycznie się to udawało. Udało się to z pewnością w kinie podczas seansu, jak i po wyjściu z niego, kiedy wymieniałam się wrażeniami z podobnie zaaferowanymi znajomymi. Niestety przekleństwem XXI wieku, wszystko musi nam zniszczyć ten twór szatana zwany internetem, gdzie każdego dnia ktoś inny próbuje tłumaczyć nam, co jest feministyczne, a co nie; co wpływa dobrze na moją samoakceptację, a co jej przeszkadza. Nikt oczywiście nie zadaje tych pytań w kontekście treści kierowanych do chłopców. Powstają też dwa obozy: jeden mówiący, że „Barbie” jest za mało feministyczna – w końcu Margot jest zdecydowanie zbyt atrakcyjna i samym swoim istnieniem promuje nieosiągalne standardy piękna, dlatego najwidoczniej powinna zamknąć się w domu i z niego nie wychodzić – i drugi, gdzie znowu jest za bardzo feministyczna – bo jak można w ten sposób potraktować Kenów (szczególnie kiedy jednym z nich jest Ryan Gosling!)? Nierzadko argumenty z obu stron barykady można zaobserwować w tym samym artykule. Oczywiście najciemniej jest zawsze pod latarnią, a odpowiedź na pytanie: „Jak można w ten sposób potraktować Kenów?” znajdziemy w naszym codziennym życiu, gdzie powinnyśmy pytać: „Jak można w ten sposób traktować kobiety?”. Zresztą analogia Kenów w Barbie Landzie jako kobiet w realnym świecie zostaje również podana wprost w filmie przez narratorkę – więc ponownie pojawia się pytanie, czy osoba pisząca dany artykuł nie zasnęła przypadkiem podczas seansu.
Po tym wszystkim człowiek ma ochotę jedynie wylogować się z wirtualnej rzeczywistości dla własnego dobra i tak jak nasze babcie, spędzać czas przed domem patrząc w przestrzeń. Kobiety nie są winne mężczyznom niczego, ale jak widać, żeby społeczeństwo to zrozumiało, trzeba poczekać kolejne sto lat i może zrobić kolejną ekranizację Barbie. I tak do skutku.
I chociaż Ryan Gosling w roli Kena jest lepszy, niż można by sobie wymarzyć, a piosenkę „I’m Just Ken” ciężko wybić z głowy nawet tydzień po seansie, nie popadajmy w skrajności, bo Kenom tak naprawdę nic takiego się nie stało – w końcu niedługo będą pełnić w Barbie Landzie takie funkcje, jak kobiety w świecie rzeczywistym.
Dominika ZIELIŃSKA