Odra odrealniona


„Katastrofa ekologiczna”, „Odra umiera”, „Tony śniętych ryb” – atakują nagłówki. Wszędzie hasła – tak szerokie, że trudno wyobrazić sobie skalę tego, co się dzieje. Slogany, które nic nie znaczą. Duszę się ze złości i nie umiem rozmawiać o rzece, na którą spoglądam niemal każdego dnia. Jak odrealniona wydaje się umierająca Odra, kiedy mówi się nie o straconych życiach, ale o „tonach” zwierząt? I dlaczego odrzański marsz żałobny idzie przez Warszawę i Kraków, ale nie przez Wrocław, Zieloną Górę i Szczecin?

Temat Odry nie daje mi spokoju. Podobnie jak opieszała, chaotyczna reakcja władzy, która zrzuca odpowiedzialność na złote algi, bo brzmią jak naturalny proces, który zupełnym przypadkiem mógł zajść w rzece. Ale fakt, że w Odrze wykryte zostały złote algi, to znacznie gorsza wiadomość niż ta, która pojawiłaby się, gdyby jakiś zakład spuścił nielegalnie do rzeki chemikalia. Choć i to dzieje się regularnie – tym bardziej, że kontrole nie odbywają się w weekendy. To oznacza jedno – w piątkowe popołudnia do rzeki można wypuścić niemal wszystko, z nadzieją, że do poniedziałkowej kontroli Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska zanieczyszczenia się rozcieńczą i problem zniknie. Stopień zasolenia wód Odry wskazuje, że zrzut odpowiedzialny za to, co obserwujemy od Śląska po Szczecin, prawdopodobnie wziął się z kopalni, a nie z zakładu przemysłowego.

W rzeczywistości bardzo możliwe jest to, że nikt nie poniesie odpowiedzialności, bo nie ma ani jednego winnego, ani jednego źródła, z którego wypłynęły zanieczyszczenia.

Tak duże zasolenie wody, które pozwala na zakwit złotych alg, jest skutkiem długotrwałego procesu pozbywania się odpadów produkcyjnych. Niefortunnie zbiegło się ono z wyjątkowo niskim stanem rzeki i długo utrzymującą się wysoką temperaturą. W tym roku Odrę podgrzewały dodatkowo elektrownie węglowe, które w najgorętsze letnie dni pracowały na skraju wydolności. Nic nie stało się samoistnie. Nie ma nic naturalnego w przejmującej ciszy krzyczącej nad rzeką. Instytut Rybołówstwa Śródlądowego z Olsztyna alarmuje między innymi o śmierci jesiotrów – ryb, o których  powrót do rzek Instytut zabiegał od 30 lat. Ciekawostką jest to, że te ryby są starsze od dinozaurów.

Ale śmierć ryb to nie jedyny problem – ucierpiały również różnego rodzaju organizmy denne, małże czy ślimaki i zwierzęta, które korzystają z wód rzecznych. Albo odwrotnie – niektóre mniejsze stworzenia za sprawą nagłych zgonów szybko się namnożyły – ryby umarły, więc zachwiał się łańcuch pokarmowy i cały ekosystem. Oto efekt instrumentalnego traktowania środowiska naturalnego w Polsce, nastawionego na zyski gospodarcze, uparcie spoglądającego w przeszłość – ryby to zasób, życie w Odrze nie ma znaczenia. Martwa rzeka znika z obszaru zainteresowań – trudniej na niej zarobić.

Denerwuję się, kiedy raz po raz słyszę w mediach hasło „setki ton ryb”. Taki zwrot odbiera przecież zwierzętom jakąkolwiek podmiotowość. A jednocześnie sama również jestem częścią problemu, bo czytając wiadomości w lokalnym radiu, mówię tak samo. Tony ryb. Tak jest prościej, mniej obrazowo. Po takich słowach łatwiej przejść do porządku dziennego, bo od namiaru tragedii, która atakuje zewsząd, można oszaleć. Tymczasem dyskusja na temat Odry cichnie w dużych mediach.

Wybrałam się na protest. Pierwszy w Szczecinie, zorganizowany przez Ogólnopolski Strajk Kobiet, Lambdę Szczecin i Zielonych, po kilku tygodniach od pierwszych wiadomości o zatruciu rzeki. Nie odbył się nad Odrą, tylko pod siedzibą Urzędu Wojewódzkiego w Szczecinie. Razem z dziennikarzami zgromadziło się może dwadzieścia osób. „Gdzie są TE ryby?” – krzyczała do mikrofonu jedna z organizatorek zgromadzenia, wymachując przy tym flagą LGBTQ+. Chwilę później protest nie dotyczył już Odry – wylewano cały żal do władz Polski w najróżniejszych kwestiach. To wszystko są ważne problemy, ale poszłam tam licząc na coś więcej niż ośmiogwiazdkowy przekaz.

Wciąż będę przechodzić koło Odry. Z nieco większym niepokojem, świadoma, że dno rzeki zamieniło się w cmentarzysko. W końcu wydobyte śnięte ryby to ułamek tych, które faktycznie zginęły. Zakaz zbliżania się do rzeki został zdjęty, ale to nie oznacza, że można korzystać z jej dóbr bez ograniczeń. Nie popływam na razie na SUPie po Szczecińskiej Wenecji. Ale nawet kiedy będzie już można to zrobić, to na pewno z mniejszą beztroską niż wcześniej. Kolejny element codzienności został zachwiany, a dostęp do Odry przestał być oczywisty.

Ta katastrofa na Odrze z pewnością nie będzie ostatnią. Mimo wszystko widać jeden pozytyw. To gniew Polaków na to, jak władze postępują z przyrodą, mimo różnicy we wzajemnych poglądach politycznych. Tu jest nadzieja. Trudno odwrócić wzrok, kiedy martwe ryby wyciągane są z rzeki przy pomocy koparek. Ostatecznie, jak pisał Czesław Miłosz: innego końca świata nie będzie.

Anna PAŁAMAR