Moment z Julią Kaffką: „Bo nie chodzi o to, że możemy wszystko; ale możemy coś w świecie, w którym tak wiele nie zależy od nas”
Julia Kaffka to nie tylko współzałożycielka Akcji Menstruacji i finalistka organizowanego przez Forbesa konkursu „25 przed 25”. Choć na co dzień studiuje psychologię, znajduje czas na mnóstwo innych aktywności – zarówno aktywistycznych, jak i samorozwojowych – a przy tym dużo podróżuje i chciałaby jeszcze więcej. W rozmowie z Dominiką Zielińską dla impulsowego cyklu Momenty zdradza, jak tanio podróżować, opowiada anegdotki z pracy w Akcji Menstruacji oraz swoje wrażenia z prowadzenia własnego panelu dla TEDx.
Dominika Zielińska: Widziałam twój post na Instagramie odnośnie do świąt i jakichś 600 pierogów – a sama uwielbiam pierogi – więc chciałam cię zapytać: gdybyś była pierogiem, to jakie miałabyś nadzienie?
Julia Kaffka: Nie, nie, nie - to nie może być tak, że ja tutaj teraz po prostu powiem, jakim pierogiem jestem. Ja jestem przede wszystkim osobą niepotrafiącą odpowiadać na pytania, które każą jej wybrać jakąś jedną rzecz. Kiedyś było mi przez to bardzo smutno, myślałam, że coś jest ze mną nie tak i że jestem bardzo nieciekawa. Wiesz, ktoś się ciebie pyta, jaki jest twój ulubiony film, jaka jest twoja ulubiona piosenka, a ty nie jesteś w stanie nic powiedzieć, więc czujesz się po prostu szary i nijaki. Ale to było dawno. Teraz uważam, że to super, że lubię tak dużo rzeczy. Dlatego jeśli chodzi o pierogi, to byłabym tym takim miksem siedmiu różnych smaków, gdzie możesz sobie wybrać: a ten to jagodowy, ten z kapustą i grzybami. PLUS jeszcze bym dodała te dziwne pierogi z pieca, takie słodkie, duże i chrupiące – ale tylko dwa, bo jednak tradycyjne to jest „to”. Jeśli chodzi o jakieś mądrzejsze tło tej odpowiedzi, to kiedyś oglądałam TEDa [TEDx Talk – przyp. red.] o multipotencjalności, czyli o tym właśnie, że niektórzy po prostu są stworzeni do tego, żeby lubić i robić milion rzeczy, i tak, moje pierogi też by były multipotencjalne w takim razie.
Ty sama wydajesz się bardzo multipotencjalną osobą – tutaj jakieś podróże, tutaj TEDx, tutaj własny podcast, tutaj Akcja Menstruacja… Jak ty to robisz? Jak znajdujesz czas na to, żeby te wszystkie rzeczy jakoś umieścić w swoim życiu? Bo ty jesteś w sumie w moim wieku, a wydaje mi się, że masz na koncie już tyle, ile ja nie będę miała w 40 lat.
Oj, oj, to ostatnie zdanie cofnij. (śmiech) Ogólnie to na razie jakoś mi się nie spieszy do specjalisty, żeby zbadać, czy mam ADHD. Ale to tak, wiesz – pół żartem, pół serio, chociaż faktycznie znajduję dużo punktów styku z osobami, które znam i które opowiadały mi o swojej diagnozie. Natomiast moim problemem od zawsze było to, że ja po prostu za dużo rzeczy chciałam i za dużo rzeczy zaczynałam. W kontekście chociażby działalności społecznej to bywa i dobre, i złe. Złe, bo wzięło się z takiego poczucia, że jest tyle problemów na świecie i ja chcę, i będę próbować każdy taki problem rozwiązać. A przecież nie o to chodzi i tak się zrobić nie da. Potem przekładało się to na inne dziedziny mojego życia – jakieś pasje albo rzeczy, które robię – to wrażenie, że tego jest po prostu bardzo dużo; takich różnorodności, jak z tymi pierogami. Mam na przykład milion książek, które zaczynam i nie kończę, bo biorę się za kolejną. Tak przynajmniej robię z naukowymi, bo jakieś takie young adult to od razu w jedną noc czytam, wiadomo.
A zdarza ci się popadać w prokrastynację?
Kwestia prokrastynacji u mnie też jest bardzo zabawna. Kiedy ja prokrastynuję nad, powiedzmy, zadaniami z pracy, które muszę zrobić danego dnia, to nie polega to na odpaleniu sobie serialu czy przeglądaniu mediów społecznościowych. Tylko ja, zamiast zająć się zaplanowanymi obowiązkami, będę na przykład pisała maile na temat jakiegoś projektu, który jeszcze nie istnieje i których w ogóle nie muszę wysyłać. No i takim oto sposobem 2 tygodnie temu udało mi się załatwić calla z pewną międzynarodową organizacją, po czym powiedziałam na tym spotkaniu: „No hej, słuchajcie, sytuacja wygląda tak, że tak naprawdę żadne jakieś takie podstawowe rzeczy jeszcze nie powstały. Na razie jest idea, porozmawiajmy o niej”.
Mam takie pytanie do ciebie, trochę a propos twojego podcastu „Kawa z Kaffką”, a trochę tak prywatnie: jaką kawkę pije Julia Kaffka?
Julia Kaffka nie dojrzała do picia kawy – czarnej kawy. Nie wiem, czy kiedyś w ogóle do tego dojrzeję. Ja piję bardziej mleko z kawą. Natomiast update jest taki, że teraz musi być to mleko albo sojowe, albo migdałowe, bo jakieś 3 tygodnie temu, po wielu miesiącach, próbach badań i diagnoz, dowiedziałam się, że mam insulinooporność. W tej sytuacji mleko, jak i sama kawa, są niewskazane, więc aktualnie właściwie mogę pić ją tylko do posiłku – chociaż najlepiej by było, jakbym z niej zrezygnowała całkowicie. Więc co piję aktualnie? A no, herbatę zieloną, bo jest ona dobra dla ludzi z insulinoopornością.
Dobrze, dobrze – herbatę zieloną. A z kim najchętniej…?
Z kim? Z osobami, które mnie nią zaproszą. No, ogólnie na randki nie chodzę. Raczej nikt mnie nie zaprasza na „taką” kawę.
Bez sensu w ogóle.
Jakoś muszę to przeżyć. Nie wiem, o co chodzi. Myślałam, że jestem fajna i sympatyczna, a najwidoczniej tylko ja tak myślę. Więc chodzę na kawę z ludźmi, których ja zapraszam.
Rozumiem. (śmiech)
Nie no żartuję. Chodzę na kawy międzynarodowe i internetowe. Ja po pierwsze uwielbiam sam koncept picia kawy – to, że ludzie się na nią umawiają. Po prostu stwierdzenie: „ej, umówmy się na kawę”, nawet jeśli potem się jej nie pije. Podoba mi się też to, że dzieją się wtedy różnego rodzaju rozmowy – czasem trudne, czasem takie po prostu o dupie marynie, takie, kiedy dopiero się z kimś poznajesz albo kiedy nadrabiasz zaległości ze znajomymi, albo widzisz się z osobą, z którą właśnie codziennie chodzisz na tę kawę. Te spotkania mają turbo dużo różnych wymiarów, i to jest super. Ja, chociaż o wiele bardziej wolę widywać się z ludźmi stacjonarnie, to lubię też spotykać się na online’owe kawki. Uważam, że to super – móc właśnie tak postawić sobie kogoś przed sobą i też po prostu być na tej kawce, gdziekolwiek nie jesteście. A ostatnio mam bardzo dużo znajomych nie tylko w Polsce, ale za granicą, więc to się mega sprawdza.
Zaczęłaś mówić o przyjaciołach z zagranicy i chciałam cię w sumie zapytać właśnie o te wyjazdy, bo chyba pojechałaś sama do Hiszpanii, jeśli dobrze kojarzę?
Tak, byłam na 3 dni. Co prawda za 3 tygodnie znowu tam jadę, ale do mojej znajomej. A wtedy byłam sama, tak.
Pojechałaś, nie znając nikogo?
W klasie maturalnej we wrześniu pierwszy raz znalazłam te krótkoterminowe wymiany Erasmusa. Pojechałam wtedy do Hiszpanii do Ares, czyli takiej miejscowości blisko Santiago de Compostela. Ja się zakochałam w tych wyjazdach. Byłam tam 2 tygodnie, klasa maturalna, wszyscy źli, że tam pojechałam – nauczyciele z rozszerzeń, rodzice i tak dalej. No i wyjeżdżając, wszystkim mówiłam: „Ale słuchajcie, jest dopiero wrzesień, ja to wszystko nadrobię”. I dokładnie 3 tygodnie po tym, jak wróciłam z pierwszego Erasmusa, wybrałam się na kolejnego, bo po prostu byłam tak zakochana w tej idei - chciałam dalej jeździć i szukać, i próbować tych opcji. Natomiast 2 czy 3 miesiące później zaczęła się pandemia, więc nie mogłam zrealizować mojego planu, jakim było pojechanie na minimum 12 Erasmusów w ciągu roku. I bardzo brakowało mi tego – nie samego podróżowania, bo też, taki fun fact o mnie, ja na wyjazdach bardzo mało doświadczam, jeśli chodzi o zabytki. W sensie, nie jara mnie aż tak chodzenie po wszystkich możliwych muzeach i oglądanie wszystkich możliwych pomników kultury i tak dalej. Mi bardziej chodzi o doświadczanie tego czasu z ludźmi, którzy tam żyją i mieszkają, i poznawanie kultury właśnie z ich perspektywy. Uwielbiam, na przykład, jak jakiś miejscowy mnie oprowadzi po muzeum, ale kiedy tak chodzę sobie sama, to nie jest to dla mnie jakieś wybitne doświadczenie. Bardzo brakowało mi tego podczas pandemii. Ja też planowałam zrobić sobie rok przerwy po liceum, żeby właśnie podróżować. Ale bez sensu było go robić, no bo podróżować nie mogłam.
A skąd studentka ma w ogóle pieniądze na takie podróżowanie?
Ja po prostu nauczyłam się tanio podróżować, bo też trzeba dodać: mój portfel był wiecznie pusty. Mimo tego, że bardzo dużo wyjeżdżałam za granicę w zeszłym roku, to nie jestem jakaś super bogata. Wiele osób się mnie pytało, skąd ja w ogóle biorę pieniądze na te wszystkie podróże. I mam takie: okay, posłuchaj. Bierzesz ze sobą 10 saszetek herbaty, idziesz do kawiarni i mówisz, że poprosisz „hot water”. I wtedy, jak dają ci tę „hot water”, pytasz: „How much?”, bo wypada zapytać „how much”, a wtedy oni mówią: „It’s just the water, it’s free”. I masz takie: „Oh my god, thank you so much”. Ale oczywiście chciałeś, żeby to było for free. Dlatego właśnie jestem po prostu Januszem Roku, jeśli chodzi o podróże. I tego nauczyli mnie też tacy moi znajomi. Później, kiedy wiedziałam już, że potrafię tanio podróżować, to nie docierały do mnie te argumenty moich znajomych, że oni nie mają pieniędzy na podróże – i tak byliśmy uprzywilejowani, bo mieliśmy takie minimum, żeby sobie na to faktycznie pozwolić. Ja wtedy proponowałam im: „Ogarniemy wyjazd na kilka dni za maks 300 zł gdzieś za granicę. Zrobię to, serio, zaufajcie mi” i za każdym razem pojawiały się jakieś „ale”. Dlatego stwierdziłam w końcu: „Dobra, pierdzielę, kupuję po prostu sama dla siebie bilety, lecę, będzie fajnie”.
A więc tak doszło do tej samotnej podróży do Hiszpanii – po prostu zrezygnowałaś z towarzystwa.
Tak, dokładnie. Miałam już dość czekania na innych i stwierdziłam, że samej też mi będzie spoko – i faktycznie było. Pamiętam pierwszą noc, kiedy okazało się, że pod moim hostelem ludzie z Erasmusa mają zbiórkę, jakiś taki pierwszy integracyjny moment, i ja po prostu do nich wbiłam. Bardzo łatwo było mi udawać to „bycie z Erasmusa” – w sensie, nie kłamałam, po prostu nikt nie pytał, co tam robię. Pytali mnie tylko, skąd przyjechałam i co studiuję, bo to są klasyczne pytania do osób z wymiany. Ja wtedy mówiłam „z Polski” i „psychologię”, i nikt już dalej nie wnikał. Tak właśnie spędziłam sobie mój pierwszy wieczór.
Ale mimo wszystko, czy nie bałaś się wyjechać sama? Choćby dlatego, że mówiąc hipotetycznie, możesz być wtedy zdana tylko na siebie. Pytam też, bo pisałaś ostatnio coś bardzo fajnego o „nauczeniu się przyjaźni z samą sobą” i dla mnie samej jest to szczególnie ważna kwestia.
Kiedy oglądamy film i głównego bohatera spotyka coś nieprzyjemnego w życiu, to my z nim sympatyzujemy, kibicujemy mu, życzymy jak najlepiej. A mimo tego, że jesteśmy głównymi bohaterami swojego życia, to często nie traktujemy siebie tak, jak te postaci, które widzimy na ekranie. I uświadomiłam sobie, że kiedy zaczynasz siebie traktować jako przyjaciela, a nie wroga, to po prostu żyje się, może nie łatwiej, ale przyjemniej – i na pewno mniej samotnie. Kiedy ktoś opowiada mi o jakichś swoich trudnościach i przedstawia siebie w takim złym świetle, bardzo negatywnie oceniającym i tak dalej, to lubię wtedy zapytać: „Ale czy gdybym to ja przyszła do ciebie z taką sprawą i przedstawiła ci moją sytuację, to ty powiedziałabyś mi to, co teraz mówisz sobie i o sobie?”. I te osoby wtedy przyznają mi rację, że: „No, nie”. Sprowadza się to do tego, że nie zawsze jesteśmy dla siebie tak dobrzy, jak jesteśmy dla innych – a szkoda. W działce społecznej też jestem fanką stwierdzenia, że jeśli chce się dbać o innych, to na początku trzeba zadbać o siebie. I to ma być nawet egoistyczne, ale zdrowo egoistyczne.
Mówisz, że czasami ludzie do ciebie przychodzą po, jak rozumiem, porady. Czy często zdarza ci się udzielać ich z potrzeby serca, jako taka młoda psychologini?
Kiedyś. Kiedyś to byłam ja i była moja rada. Przychodziłam z tą radą, bardzo dumna z tego, że jestem taka dobra w ich wymyślaniu i że po prostu z każdej gównianej sytuacji znajdę ci jedno wyjście, drugie wyjście, zapasowe wyjścia. Po prostu posadzę tę osobę na złotym tronie i otoczę ją drzwiami z możliwościami, bo sama dla siebie też ich zawsze szukałam, i nie poddam się tak długo, jak nie zobaczę, że realnie tego wyjścia nie ma. I w pewnym sensie chciałam to przelewać na innych i zawsze te wyjścia im znajdować. Ale odkąd jestem na psychologii, przestałam to robić. Teraz staram się przede wszystkim dać tę radę, kiedy ktoś realnie o nią poprosi, a nie kiedy ja uznam, że warto powiedzieć: „Cześć, masz: rada ode mnie”. I słucham. Staram się słuchać, tak empatycznie. To też jest coś, czego musiałam się nauczyć, bo zwykle bardzo dużo mówię i mam bardzo dużo historii do wyrzucenia z siebie. Często jak byłam młodsza, na przykład w gimnazjum, w ogóle nie słuchałam, co ludzie do mnie mówią, bo czekałam już z moimi historiami ustawionymi w kolejce w mojej głowie. Wiesz, to jest ten moment, kiedy patrzysz na kogoś i tylko czekasz, aż weźmie oddech, żeby jego usta przez chwilę nie wypowiadały słów i wtedy mówisz: „Dokładnie! A ja na przykład…”. (śmiech) Teraz już staram się tego nie robić. Na pewno mi się zdarza, natomiast ważniejsze jest dla mnie słuchanie.
Wspomniałaś, że teraz udzielasz rad tylko, gdy ludzie cię o nie proszą. Często to robią?
Często słyszę od obcych osób albo osób, które mnie dopiero poznają, że mam taką „dobrą energię” i podoba im się to, że się tak uśmiecham albo po prostu lubią być w moim towarzystwie, bo tak „rozświetlam pomieszczenie”. To jest w ogóle jeden z najlepszych komplementów, jakie ktoś może mi powiedzieć. No i faktycznie bardzo dużo osób dzieli się ze mną jakimś swoimi trudnościami, nawet jeśli w ogóle się nie znamy. Jest to czasem przerażające, kiedy na przykład ktoś pisze mi przez Instagrama o jakiś swoich takich trudnościach, już czasem zahaczających o chęć samookaleczenia. Wtedy ta wiedza „wynoszona” – bo jeszcze nie „wyniesiona” – ze studiów się przydaje. Natomiast jest to przykre, ponieważ jeśli te osoby zwracają się do mnie, to znaczy, że nie miały innej bliskiej osoby, do której mogłyby pójść. Chociaż to oczywiście też nie jest tak, że ja udzielam jakiś porad psychologicznych przez Instagrama, tylko właśnie przekierowuję do miejsc, w których można się doszukać tej pomocy.
Lubię wspominać ludziom o mężczyźnie, którego poznałam w samolocie i który przez 3 godziny zdążył mi opowiedzieć po prostu o całym swoim życiu, o bardzo trudnym życiu. I ja go tylko słuchałam, a on na koniec powiedział: „Wiesz co, Julia, w sumie to ja nie pamiętam, kiedy ktoś ostatnio mi tak długo patrzył w oczy”. Bardzo się wtedy wzruszył, pewnie też z powodu tych emocji, które po prostu z niego wyszły. I to mi też tak pokazało, że kurczę, bez kitu, my siebie naprawdę nie słuchamy. Ten mężczyzna opowiadał mi o swoich uzależnieniach, ale też zamówił wino w trakcie podróży i przez to chyba dużo osób od razu by się do niego zniechęciło. No, bo co? Bo alkoholik; bo tu mi opowiada, że chce się zmienić, a dosłownie 10 sekund później prosi stewardessę o małą butelkę wina. To oczywiście nie jest historia, która ma gloryfikować moją personę, że ja jestem na 2. roku psychologii, więc ja wiem, jak rozgrywać takie sytuacje i tak dalej – bo nie. Mi też się zdarza nie słuchać, ale się staram. Staram się zobaczyć w ludziach to, co chcą mi rzeczywiście pokazać, a nie to, co mi się wydaje, że tam jest.
Dlatego właśnie założyłam ten podcast nieszczęsny – bo uświadamiam sobie, jak ważne jest przekazywanie tych historii. Jest taka książka „Naprawić przyszłość. Dlaczego potrzebujemy lepszych opowieści, żeby uratować świat”. Bardzo zgadzam się z przekazem tego tytułu i mój podcast ma właśnie takie dwa cele: jeden - dawać zrozumienie, dwa – dawać przytulenie. Zrozumienie dla tych, którzy chcą poznać cudze „jak to jest” i przytulenie osobom, które w swoich sytuacjach i trudnościach czują się osamotnione, aby mogły usłyszeć, że ktoś mierzy się z podobnymi rzeczami.
Miałam ostatnio taki maraton spotkań z osobami zaangażowanymi społecznie, które chciały stworzyć coś swojego. Doszło wtedy do mnie, że tak się stawia na piedestałach tych społeczników, którzy jakoś przez chwilę gdzieś wyróżnili się swoim działaniem, bo akcja poniosła się echem. Ale tak na dobrą sprawę, na ich czy na moim miejscu mogłaby znaleźć się jakakolwiek inna osoba, której zależałoby na robieniu dobrych rzeczy w świecie, i ten wywiad za każdym razem byłby ciekawy, bo każdy ma jakąś swoją historię – my często ich po prostu nie słuchamy. No więc tak, tu kropka, po mojej bardzo długiej wypowiedzi z wieloma wątkami.
Poruszyłaś bardzo dużo ciekawych wątków i absolutnie się z tobą zgadzam. Często nie słuchamy siebie nawzajem, z czego często wynika wiele problemów zarówno w relacjach międzyludzkich, jak i poza nimi. Brzmi to bardzo mądrze, chociaż nie posłużyłaś się chyba żadnym cytatem mistrza Oogwaya z twojej ukochanej „Kung Fu Pandy” …
Ja zawsze jestem gotowa na cytowanie.
A to się świetnie składa. W takim razie, czy masz jakiś ulubiony albo taki, z którym żyjesz na co dzień? Ja na przykład bardzo lubię cytat mistrza Oogwaya: „Wczoraj to już historia, jutro to tajemnica, a dziś to dar losu i dary są po to, żeby się nimi cieszyć”.
Ja wolę ten cytat po angielsku, czyli: „Yesterday is a history, tomorrow is a mystery, but today is a gift. That’s why we call it a present”. Bardzo mi się podoba ta zabawa słowem, że „teraźniejszość jest prezentem”. W ogóle oglądanie na nowo bajek z dzieciństwa to jest totalny must have dla mnie. Ja kocham bajki; w zeszłym roku na urodziny dostałam od przyjaciółek bilety na Encanto, więc było mega super.
I jeśli chodzi o cytaty, to wypadałoby powiedzieć o tym, na którym oparłam w zeszłym tygodniu cały mój TED. Co prawda nie pochodzi on z bajki, są to słowa Dalajlamy: „Jeśli myślisz, że jesteś za mały, żeby uczynić różnicę, to spróbuj zasnąć w obecności komara”. Niestety ja go przekręciłam i powiedziałam: „…spróbuj przespać się z komarem”. Nie wiedziałam, jak to cofnąć, bo trochę się zestresowałam i zgubiłam wtedy wątek, ale nieważne. Bardzo lubię ten cytat, ponieważ jest o tym, że małe działanie może nieść ze sobą dużą zmianę i mieć wpływ na rzeczy i wydarzenia. I lubię to dlatego, że potrzebujemy zmian kolektywnych, zmian systemowych. Sama nieraz o nie walczyłam. Natomiast zmiany systemowe nie będą działy się bez tych zmian oddolnych - bez takiego kolektywnego bzyczenia komarowego. Po prostu te małe rzeczy są ważne - nie tylko zakładanie fundacji albo startowanie na prezydentkę. Ważne jest wytłumaczenie ojcu, że homoseksualność to nie choroba albo babci, że potrzebujemy reprezentacji czarnoskórych osób w filmach. Nawet zwyczajne zapytanie kogoś: „Jak ci mogę pomóc?” ma znaczenie. Też rzecz, którą ja sobie powtarzam i która jest chyba takim, może nawet nie cytatem, ale mottem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, to, że jedna osoba może nie zmienić całego świata, ale może zmienić czyjś świat. No i ja na przykład bardzo, bardzo często czuję się bezsilna w tym, co robię i w tym, czym się zajmuję. I ten cytat dla mnie jest też o tym, jak to poczucie bezsilności stanowi składnik sprawczości. Bo nie chodzi o to, że możemy wszystko; ale możemy coś w świecie, w którym tak wiele nie zależy od nas. I czułam tę bezsilność przy wojnie w Ukrainie, przy trzęsieniach ziemi, które były w lutym w Turcji i Syrii. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia związane z sytuacją zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, często też ją czuję. Mimo tego działam na tyle, na ile mogę, wierząc właśnie w to, że nawet jeśli nie zmienię całego świata, to może uda mi się zmienić czyjś świat. Wydaje mi się, że gdyby każdy miał takie myślenie, to analogicznie udałoby nam się zmienić nagle cały świat, co byłoby spoko.
Z błahego pytania zrobiło nam się całkiem poważnie na koniec. Dla pewnego rozluźnienia atmosfery chciałam cię jeszcze zapytać o kwestię połączoną w pewnym stopniu zdziałaniami Akcji Menstruacji, której jest współzałożycielką: czy na trafiłaś może kiedykolwiek na takie absurdalne eufemizmy słowa „okres”? Ja sama znam kilka, jak „ciocia zajechała czerwonym mercedesem” czy „czerwona flaga na maszcie”. Mój osobisty faworyt to chyba „komuniści w domu przyjemności”. Zdarzyło ci się usłyszeć, jak ktoś faktycznie czegoś takiego używa?
Może nie jest to eufemizm okresu, ale pamiętam, jak mieliśmy mega bekę w Akcji, kiedy pojawiło się hasło: “tampon to penis szatana”. To było za wiele. A jeśli chodzi o takie tabu, to jest to o tyle ciekawe, że kiedy byłam mała, dla mnie samej to wszystko było mega stabuizowane. Ja też bardzo długo ukrywałam przed mamą swój okres. Nikt się nie zorientował, że go już mam - tak dobrze mi to szło. Nie kupowałam sobie podpasek, jak zaczęłam miesiączkować, tylko po prostu podkradałam mamie. W pewnym momencie już jej tyle wykradłam, że ona się po prostu skapnęła. Bardzo późno w ogóle pierwszy raz sama kupiłam paczkę podpasek, bo się wstydziłam.
W sumie trochę mnie ciekawi, skąd się w ogóle wzięło takie tabu, bo przecież tutaj twoja mama też miesiączkowała, więc nie powinno to wyjść z jej strony. Chyba że po prostu w twojej dziecięcej głowie to było czymś takim stabuizowanym. Czy po prostu nie był to temat, na który się rozmawiało u ciebie w domu?
No, u nas w domu nie istniały słowa „edukacja seksualna” i teraz właściwie przechodzę jakieś takie oczyszczenie i oświecenie, gdy rozmawiam z rodzicami i na przykład żartujemy sobie o seksie czy coś takiego. Kiedyś to było po prostu nie do pomyślenia. Mój tata podczas scen seksu w telewizji, nawet jak miałam jakieś 16 lat, to po prostu brał pilota i od razu przełączał; a jeszcze zanim go znalazł, zaczynał głośno odchrząkiwać, żeby już zagłuszyć jakieś dźwięki. Jeszcze najlepiej odwracał moją uwagę i mówił: „Ej Julcia, weź mi przynieś coś tam, jakąś wodę”. Więc wiesz, skoro u nas się przełączało kanały, kiedy ktoś się całował na ekranie, no to też raczej się nie rozmawiało o okresie. W sensie, nie żebym teraz szkalowała jakoś moją mamę czy coś, bo nie pamiętam dokładnie, jak było. Natomiast pamiętam, że kiedyś tata zobaczył podpaskę na pralce, taką zapakowaną, czystą, przyszedł do mnie i powiedział: „No, Julka, weź tamto twoje coś z pralki”. Więc podpaska była „tym czymś”. Tak to kiedyś wyglądało właśnie - tak pruderyjnie bardzo, cnotliwie. Teraz już tak nie jest, więc to dla mnie ciekawe doświadczenie: żartować sobie z rodzicami z seksu, kiedy wcześniej pamiętam, że no było, jak było.
Rozumiem. Ale faktycznie przeszliście świetną metamorfozę.
Tak. W ogóle już weszłam na ten poziom, gdzie przy stole siedzieliśmy tylko ja, rodzice i ich znajomi, i żartowaliśmy o seksie. Wtedy stwierdziłam po prostu, że sięgnęłam jakieś apogeum – że lepiej, wyżej już nie można. Ale wiesz, też dlatego tak łatwo było mi zrozumieć te wszystkie osoby, które tego doświadczały, albo rodziców takich jak moi, bo w końcu sama tego doświadczyłam i to widziałam. Więc z tego poziomu było to cenne.
Cieszę się, że patrząc z perspektywy czasu, wyciągasz z tej sytuacji przede wszystkim naukę. Mam dla ciebie jeszcze jedno, ostatnie pytanie: jak brzmiałby tytuł twojej autobiografii albo po prostu biografii?
O, mój Boże. Okropnie się czuję, bo tak często zadaję to pytanie ludziom: „Jak nazywałby się rozdział książki o tobie – na podstawie momentu, w którym teraz jesteś w życiu?”. Ale nigdy nie zastanawiałam się, jakbym go nazwała u siebie.
Naprawdę nigdy nie odpowiadałaś na pytanie, które innym zadajesz tak często?
Akurat na to nie, bo właśnie to pytanie zawsze było dla mnie zbyt trudne. Tutaj chyba trochę moja duma się unosi gdzieś w przestworza i chciałabym nazwać tę książkę jakoś bardzo dobrze, bo ja bardzo lubię takie zabawy słowem i znaczeniami. Nie wiem, czy cię to ucieszy, ale zamiast tego mogę ci powiedzieć coś śmiesznego o mnie. Bo ja piszę teraz książkę i to jest już w sumie moja kolejna próba. Ja w ogóle bardzo lubię pisać, ale wcześniej się poddawałam za wcześnie. Natomiast, pomimo tego, że nigdy nie wydałam ani nie napisałam w całości żadnej książki, to mam już jakieś 10 tytułów i 15 napisanych podziękowań. Za każdym razem zaczynałam od pisania z tyłu: „Dziękuję mamie, tacie, babci, psu sąsiadki…” i tak dalej. No i tytuły też miałam tylko… nie mam tytułu dla swojego życia własnego. Może po prostu wykorzystam jeden z tych, którymi właśnie kiedyś miałam nazwać moją książkę, czyli „Dobry rok”. Myślę, że na tę chwilę jest to bardzo adekwatne do momentu, w którym jestem. Natomiast zaznaczam: zdecydowanie nie chciałabym tak nazwać swojej autobiografii. To musiałoby być jakieś kolosalnie znaczące słowo z milionem metafor i łączników do mojego życia ido innych ludzi.
A jeszcze tak szybko zapytam, jakiego rodzaju jest to książka? To coś fabularnego? Literatura faktu? W jakim kierunku idziesz?
Tak. To znaczy… wymieniłaś kilka rodzajów, nieważne. (śmiech) Jest fabularna, dla młodzieży, na granicy Young Adult i New Adult, czyli jakby nie dla takiej młodzieży lat 14, tylko powiedzmy takie 18-24, coś takiego. I znalazł się tam wątek zdrowia psychicznego, jak i osób z mniejszości, przede wszystkim LGBTQ+, bo też fun fact: ja w ogóle byłam homofobką kiedyś, jak byłam młodsza. No, i ta książka też jest pisana trochę na kanwie tych doświadczeń.
W takim razie nie mogę się doczekać, aż ją zobaczę na półkach w księgarniach. Ale ogólnie myślę, że wiesz, nie ma się co wstydzić, jeśli kiedyś byłaś homofobką. Wiadomo, kiedyś to wyglądało zupełnie inaczej i wiele osób, nawet ze środowiska queerowego, początkowo sami byli homofobami.
Tak, ja totalnie się tego nie wstydzę. To znowu jest takie moje własne doświadczenie, dzięki któremu rozumiem, dlaczego pewne osoby mogą być po tej ciemnej stronie mocy. Ja byłam ze względu na swoje otoczenie: mocno katolickie. Wychowywano mnie też w takiej rodzinie, gdzie po prostu nazywało się to grzechem; i nikt nie wspominał o tępieniu takich osób - kompletnie nie – ale o tym, że trzeba im pomóc, że to jest choroba. No i dopiero potem, jak poznałam osoby, które jakby mówiły mi: „O hej, jestem gejem” (znaczy, nie mówiły mi tego na początku, wiadomo, (śmiech) tylko potem to gdzieś wychodziło w rozmowie), wtedy miałam takie wrażenie: „O serio? No patrz, a jesteś normalny. Wow”. Więc ja też musiałam sama się tego nauczyć. Bardzo mi przykro, że wciąż tak wiele osób ma takie myślenie, jak ja w przeszłości, i stąd pomysł, żeby pisać właśnie o tym. I o zdrowiu psychicznym, bo to kolejny „fajny” temat tabu.
Super. Mega dziękuję ci za rozmowę. Bardzo przyjemnie mi się z tobą rozmawiało. Jesteś naprawdę ciekawą osobą i rozmówczynią, i naprawdę nie mogę się doczekać twojej książki. Liczę, że tę jednak uda ci się skończyć.