Mała syrenka, wielka aferka


Ostatnio jadąc autobusem przez Warszawę, zauważyłam plakat przedstawiający najnowszy film animowany o Spidermanie. Na samym środku widniał chłopiec w charakterystycznym pajęczym ubraniu. Jednak dość znacząco różnił się od wcześniejszych Spidermanów: był czarnoskóry. W pierwszej chwili trochę mnie to zdenerwowało. Znak naszych czasów, teraz wszystkie postaci muszą być czarne – pomyślałam. Później jednak pojawiła się następna myśl: czy naprawdę coś w tym złego?

Po pierwsze nieprawdą jest, że wszędzie są teraz tylko mniejszości. To dość populistyczna gadka prawej strony sceny politycznej, która niestety podświadomie coraz częściej trafia nawet do lewicowych serc. Po drugie jednak na pewno zaczęliśmy zwracać większą uwagę na reprezentację grup mniejszościowych i staramy się podkreślać ich obecność. Tylko że takie działanie wynika z błędów poprzednich pokoleń, a nie lewicowych obsesji. Z powodu wielu lat podporządkowywania zachodniej kultury pod białego człowieka, każde równościowe działanie rodzi bunt. Trudno jednak mówić o tej równości, kiedy nadal jest ona tylko pustą formułką, podniośle zapisywaną w aktach prawnych. Najwyższy czas zauważyć, że wszyscy mamy wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

Istnieje różnica między bezrefleksyjną poprawnością polityczną a reagowaniem na realne zmiany społeczne. Zmieniliśmy się bardzo. W czasach, kiedy żył i tworzył Hans Christian Andersen, kobiety nie miały jeszcze praw wyborczych, w Stanach Zjednoczonych świetnie miało się za to niewolnictwo, a Polski nie było nawet na mapie. Minęło 186 lat od wydania „Małej Syrenki”. Od premiery filmu – 34 lata. Czarna syrenka nie jest po to, żeby Hollywood miało swoją poprawność polityczną, a konserwatyści powód do oburzenia. Czarna syrenka jest po to, żeby małe dziewczynki zobaczyły, że ulubiona postać z bajki może mieć też ich kolor skóry. Właśnie im nie będzie trzeba niczego tłumaczyć, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Poza tym cały spór wokół filmu live-action, w którym Arielka będzie czarnoskóra, skupia się na porównaniu nowej wersji z disneyowskim „oryginałem”, czyli czerwonowłosą syrenką z zielonym ogonem, która pojawiła się w bajce wypuszczonej w 1989 roku. Jednak pierwowzór pochodzi przecież z baśni Andersena, gdzie autor przedstawia taki opis: „Przecudne złote włosy okalały twarzyczkę delikatną niby płatek róży, oczy błękitne jak najgłębsza woda, a zamiast nóg – mieniący się srebrem i złotem, łuską pokryty ogon”. Gdyby pójść jeszcze dalej, znajdziemy się w mitologii greckiej. Tam słowo „syrena” oznaczało demona o ciele ptaka z głową kobiety. To kto w takim razie się pomylił?

Cały ten problem (nie mówiąc już o absurdzie kłótni o wygląd postaci, która przecież nigdy nawet nie istniała) wydaje się zwyczajnie bezsensowny, bo przecież nie ma znaczenia, jak będzie wyglądała Arielka. Liczą się wartości, jakie ukaże bajka i emocje, które wywoła u najmłodszych widzów. A dzieci nie dyskryminują ze względu na kolor skóry, ani włosów, ogona czy oczu. Oburzeni zdają się być ci, którzy wychowywali się na disnejowskiej syrence, ale wiecie co? Nikt wam waszej Ariel nie zabiera. Możecie nadal oglądać starą wersję filmu. Tylko pozwólcie młodemu pokoleniu wychować się na nowych wartościach. Jak dorosną, wytłumaczą wam, dlaczego było warto.

Oliwia DZIEMIANOWSKA