Tęcza ci wszystko wybaczy, czyli kilka słów o queerowym rynku wydawniczym


Jeżeli zdarza wam się śledzić topowe tytuły polskich wydawnictw young adult i zewsząd zalewają was wszystkie synonimy słowa „najlepszy”, a wy powoli zaczynacie mieć dość, to nie oznacza, że coś jest z wami nie tak.

Chciałoby się powiedzieć, że to naprawdę świetnie, że polski rynek wydawniczy tak obficie obrósł w literaturę traktującą o osobach nieheteronormatywnych. Mimo to tutaj dobrze sprawdzi się powiedzenie: nie wszystko złoto, co się świeci. Tęczowy kapitalizm działa na najwyższych obrotach przez cały rok i to w każdej postaci – zaczynając od ubrań, przez gadżety, po jedzenie. Być może to skutecznie odwraca uwagę od tego, jak zapuścił on swoje korzenie również w literaturze, głównie young adult.

Kiedy zaczęłam wchodzić w instagramowe środowisko osób zainteresowanych czytaniem, sama niemal zachłysnęłam się tytułami, które na każdym kroku podrzucają wydawnictwa, a współprace barterowe zalewały mi oś czasu. Równie szybko przekonałam się o tym, że nie do końca spełniają one moje oczekiwania. Pierwszą myślą było to, że prawdopodobnie jestem już trochę za duża, aby czerpać przyjemność z książek, które może kierowane są do osób kilka lat ode mnie młodszych. Jednak im więcej czasu mijało, tym bardziej zaczęłam przekonywać się o tym, że część tych publikacji to, krótko mówiąc, czytadła owinięte tęczową wstążką. I nie bójmy się tego mówić na głos.

Odnoszę wrażenie, że żyjemy w strachu przed krytykowaniem rzeczy, które traktują o nieheteronormatywności. Bo przecież to dobrze, że funkcjonując na co dzień w homofobicznych kraju, wychodzimy naprzeciw i na potęgę wydajemy queerowe książki. Ale ja otwarcie mówię, że jestem zmęczona – zmęczona tytułami, które wielokrotnie są podbierane z Wattpada, posiadają kulejące, infantylne tłumaczenia i nie niosą ze sobą nic wartościowego. Tutaj rodzi się pytanie, czy naprawdę tego potrzebujemy? Czy potrzebujemy kolejnej słabo napisanej książki, tylko dlatego, że jest w niej reprezentacja? I nie zrozumcie mnie źle – bardzo się cieszę, że dzieci i młodzież mają dostęp do takich treści, ale stało się to po prostu przykrym chwytem marketingowym. Zwłaszcza gdy każdy jeden tytuł owiany jest mianem najlepszego, najważniejszego i takiego, którego jeszcze dotychczas nie było, kiedy w rzeczywistości kolejny raz sprzedają nam historię z przewidywalnym schematem, często napisaną zupełnie od niechcenia, byleby było.

A skoro o reprezentacji mowa, pochylmy się również nad tym, jak często spotykamy się z fetyszyzowaniem bohaterów ze względu na ich orientację. Mówiąc to, mam na myśli głównie książki z wątkiem MLM, które cieszą się sławą nie tylko w środowisku LGBT+, ale również pośród heteroseksualnych dziewczyn, otwarcie marzących o posiadaniu przyjaciela geja. Jest to zjawisko zarówno szkodliwe, jak i zwyczajnie niepokojące, obsesyjne i działające tylko w jedną stronę, bo w tym samym momencie wątki o lesbijkach spotykają się z rzeszą pogardy. A publikacje, które naprawdę traktują o relacji zakochanych w sobie kobiet, jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki. I mówię „naprawdę”, ponieważ nie mam ochoty kolejny raz natknąć się na książkę, która rzekomo taki wątek podejmuje, a w rzeczywistości robi on za tło albo jest potraktowany zupełnie po macoszemu. Nie wspominając o innych orientacjach seksualnych, których przedstawicieli w literaturze po prostu nie ma, bo publikacje są nieprzetłumaczone, niedostępne lub nawet nigdy nie powstały.

I ktoś mógłby mi na to wszystko odpowiedzieć pytaniem, czy próbowałam kiedykolwiek odpocząć i zrobić coś dla przyjemności, bo przecież nie wszystko musi być wybitne, rozwijające i edukujące. Oczywiście, że nie musi. Ja też czasem mam ochotę na niezbyt wymagającą książkę, która będzie po prostu łatwa w odbiorze, a nawet i żałośnie przewidywalna. I w tym nie ma absolutnie nic złego. Przecież księgarnie są zalane hetero-romansami, które nie należą do najlepszych odłamów literatury i nikt nie narzeka, dlaczego więc przyczepiać się o te nie-hetero? Otóż dlatego tamtej grupie książek nikt nie przypisuje wielkiej misji łamania tabu, wychodzenia z ukrycia i promowania nowego spojrzenia na seksualność. I w większości (bo nie zawsze) nie stawia się ich na półkach z bestsellerami.

Zaczęłam odnosić wrażenie, że wydawnictwa wniosą na piedestał każdy zlepek słów, będący przy okazji plagiatem, jeśli tylko będzie zawierał w sobie słowo queer, bo sprzeda się bez względu na to, co za nim stoi. Warto sobie jednak uświadomić, że, jako czytelnicy, mamy prawo do dobrych książek i powinniśmy wyjść z błędnego przekonania, że każda z nich jest warta naszej uwagi tylko dlatego, że jest książką. Weszliśmy w modę mówienia o tym, co jest ważne i to poprzez dziwną wariację zastaw się, a postaw się. Jedynie w tym wypadku idziemy na ilość, karmiąc się beznadziejnymi publikacjami tylko po to, aby udowodnić całemu światu, że „jesteśmy za mniejszością”, a to przecież tak dobrze o nas świadczy. Dlatego apeluję, abyśmy zwolnili i udali się na drobną lekcję pokory, bo czy mniejszości już nie dość się wycierpiały?

Zuzanna MARAT