Kobiety i Queery przeciw Transom


Gdy myślę o TERF-iarach i środowiskach LGB (z jasnym wykluczeniem z akronimu literki T), w głowie kołacze mi się scena z dokumentu o Sylvii Riverze, który obejrzałum wiele lat temu. Opowiadał on o jej udziale w Stonewall, aktywizmie na rzecz rozwoju amerykańskiego ruchu Gay Liberation i o tym, jak osoby trans zostały z niego wykluczone, kiedy tylko wyruszył na ulice. Sylvia Rivera wchodzi na scenę przeznaczoną do przemów wśród okrzyków dezaprobaty. Krzyczy do mikrofonu: „Bito mnie! Złamano mi nos! Wrzucono do więzienia! Straciłam pracę! Straciłam mieszkanie dla Gay Liberation! A wy traktujecie mnie w ten sposób?! Co jest k***a z wami nie tak?!”. Publiczność od początku jej występu buczy i próbuje ją zagłuszyć, ale przy tych słowach cichnie. Zupełnie jakby nawet ona odczytała ludzki dramat w nich zawarty.

Transy tylko zaszkodzą naszej sprawie

Polecam w całości przeczytać przytoczoną przeze mnie przemowę, a najlepiej obejrzeć nagranie – słowo pisane nie jest w stanie oddać wrażenia, jakie daje słuchanie zranionego głosu Rivery. Świadomość, jak szybko osoby niecispłciowe stały się personami non grata w środowisku, łamie serce. Organizacje takie jak STAR – czyli Street Tranvestite Action Revolutionares, która wydobywała osoby z więzienia, pomagała chorym na AIDS, organizowała dach nad głową dla wyrzuconej z domu transpłciowej młodzieży czy wspierała ją w poszukiwaniu tranzycji – zostały zwyczajnie zignorowane, wykluczone. Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta – choć wzrastała akceptacja dla gejów i lesbijek, to niekoniecznie dla osób niecispłciowych. W samym środowisku LG transfobia była znaczna. Wiadomo, kim były osoby jak Sylvia Rivera – zboczeńcami, przebierańcami, zagrożeniem. Ludzie zwyczajnie kalkulowali szanse ich rewolucji i zastanawiali się: kto potraktuje poważnie Gay Liberation, jeżeli będą maszerować razem z „transwestytami”? „Chłopy przebrane za baby” wewnątrz ruchu to był już krok za daleko. O ile organizacje, jak Black Power oraz te związane ze środowiskami feministycznymi zostały uznane za wzór do naśladowania lub nawet za sojuszników (choć oczywiście również ten proces nie przebiegł bezproblemowo), o tyle najwidoczniej nie dla wszystkich wystarczyło miejsca.

Osoby transpłciowe zostały wymazane z historii Stonewall, z historii rewolucji seksualnej. Przez wiele lat zwyczajnie nie mówiono o ich udziale w tych wydarzeniach, chociaż transkobiety i drag queens również ścierały się z policją tamtej nocy 28 czerwca 1969 r. W pierwszych dniach po niej to one przewodziły części marszów Gay Liberation Front, niosły wieść o zmianie, o którą trzeba zawalczyć. Aktywistki, jak Marsha P. Johnson, czy wspomniana przeze mnie Sylvia Rivera, poświęcały wszystko dla swojej społeczności w Nowym Jorku. Były przekonane, że gdy nadejdzie czas, to na front pójdziemy wszyscy razem – queery, kobiety, ciemnoskórzy i transy w walce z białymi heteronormatywnymi mężczyznami, którzy nas uciskają i zyskują na podziałach. Tak się nie stało. Gdyby w jednym zdaniu zdefiniować Gay Liberation, to jest on ruchem gejów i lesbijek walczących politycznie i społecznie na początku lat 70. – tym ostatecznie się stał.

Gdy jednak niektóre queery albo organizacje, jak LGB Alliance, mówią, że osoby transpłciowe nie mają z nimi wspólnej historii, to zwyczajnie kłamią. One były tam, gdzie wszystko się zaczęło. Po prostu później nie spodobały się maszerującym i zostały pozbawione prawa, by iść razem z nimi.

Transpłciowość wyklucza kobiecość

Osoby transpłciowe zostały wykluczone nie tylko ze społeczeństwa osób nieheteronormatywnych. Ich historia związana z ruchami feministycznymi również nie była łatwa. Te były po prostu wściekłe o istnienie drag queens i niemalże od zawsze obrzydzone procesem tranzycji. Twierdziły, że to wykrzywianie ich obrazu, tworzenie marnej parodii. Choć można usprawiedliwić jeszcze brak zrozumienia istoty drag queens, które rzeczywiście stanowią element przerysowanego show – kobiecości nieistniejącej, ale za to wpajanej jako pewien mityczny archetyp, składający się z dużego biustu, długich włosów, wysokich obcasów i mniej lub bardziej wyzywającej sukni – to jednak w odniesieniu do osób po tranzycji ich oburzenia po prostu nie można bronić.

Nie wszystkie transkobiety wyglądają jak panie, które patrzą na nas z reklam kremu do twarzy albo pudełek farb do koloryzacji włosów. Okres adolescencji niesie ze sobą wiele fizycznych zmian – dla części osób o przypisanej płci męskiej być może nawet trudniejszych do odwrócenia, niż w przypadku tych o przypisanej żeńskiej. Stanowi to przy okazji jeden z silniejszych argumentów na rzecz tzw. blockerów, czyli środków hamujących dojrzewanie do czasu, aż osoba osiągnie taki wiek, by samodzielnie zadecydować o tranzycji lub jej braku. Bo niestety głos po mutacji, szerokie ramiona, kwadratowa szczęka czy duży wzrost to cechy, które trudno zmienić lub ukryć. Oczywiście nie jest to konieczne i nie powinno być za takie uważane, ponieważ ciskobiety też miewają niskie głosy, szerokie ramiona czy kwadratowe szczęki i również bywają wysokie. W rzeczywistości jednak te elementy wyglądu często stwarzają „okazję”, by w komentarzach wyśmiewać osoby po tranzycji albo publikować ich zdjęcia z ironicznym podpisem: „Czy to coś wygląda wam na kobietę?”. Odnosi się do nich, jak do nieudanych eksperymentów medycznych – stawia na scenie i mówi: „Patrzcie, chłop chciał być babą, ale chyba mu nie wyszło. Wygląda teraz śmiesznie, bo przecież PRAWDZIWE kobiety nie mają takiego nosa/takiej szczęki/takich ramion. Przecież nikt się nie nabierze”. Popularna stała się narracja, w której transkobiety traktuje się jak przebierańców, chcących kogoś nabrać lub oszukać. Zgodnie z nią te kobiety nie są „kobietami TAK NAPRAWDĘ” – tylko udają, żeby dostać się do przestrzeni kobiecych, jak np. toalety damskie czy aplikacje randkowe dla lesbijek. Są paskudne, brzydkie, a przede wszystkim niebezpieczne i niechciane. Wspomnianą narrację szczególnie szerzą tzw. TERF-iary, czyli trans-exclusionary radical feminists (radykalne feministki wykluczające osoby trans). Choć grupa ta obecnie woli być nazywana Gender Critical (krytyczną wobec płci), to osobiście odmawiam używania tego terminu – wbrew ich argumentacji, słowo TERF jest taką samą obelgą, jak mówienie na kogoś o rasistowskich poglądach per rasista. Ich nazwę można zastąpić tylko dwoma innymi słowami: „transfobiczne działaczki”.

W walce o zachowanie jednoznaczności terminu „kobieta”, wspomniany przeze mnie ruch dopuszcza się przynajmniej paru absurdów logicznych. Sama „prawdziwa kobiecość” stała się szufladką zbyt ciasną już nawet dla osób cispłciowych. Gdy Ogólnopolski Strajk Kobiet szedł ulicami i mówił o osobach z macicami, raban poszedł o usuwanie z debaty publicznej płci żeńskiej, która je ma… chociaż przecież niezupełnie. Jeżeli kobiety są równe posiadaniu macicy, to w momencie utraty swojego narządu płciowego, na przykład w wyniku choroby, przestają nimi być. Jeżeli przy różowych skrzyneczkach następuje kłótnia, że „osoby miesiączkujące” jest sztucznym słowotwórstwem, bo okres mają kobiety, to co z tymi zażywającymi leki hormonalne albo przechodzącymi menopauzę? Usuwa się terminy precyzyjniejsze, określa się je dyskryminującymi, a równocześnie zmniejsza się zakres znaczenia tego, co to właściwie znaczy być kobietą. Zamiast różnorodności doświadczania swojej tożsamości płciowej, proponuje się proste równanie: okres=kobiecość lub macica=kobiecość. Wszystko po to, by walczyć z szybkim rozkładem binaryzmu płciowego we współczesnym świecie. Z ust TERF-iar czasami słyszy się nawet, że „prawdziwe kobiety” są w stanie i rodzą dzieci, a te „fałszywe” nigdy nie będą tego robić. Stanowi to szczególny absurd, gdy spojrzy się na dekady wcześniejszej walki feministek, by nie postrzegać je jedynie jako „żywych inkubatorów”.

Równie sztywne ramy wyznacza się w kwestii wyglądu fizycznego, gdzie nagle pewne cechy twarzy czy budowy ciała mają od razu indykować czyjąś skrywaną niecispłciowość. Zaszło to tak daleko, że w Stanach niektóre kobiety doświadczają słownego nękania w damskich toaletach, bo jakieś „Karen” wydały się trans. Zmiana logo Marszu Kobiet w Stanach Zjednoczonych doprowadziła do głośnej debaty, jakoby dodany do niego zarys profilu miał być męskim ze względu na nieco większy nos. Powstała nawet aplikacja randkowa Giggle, gdzie podczas rejestracji AI analizuje zdjęcia potencjalnej użytkowniczki, aby ocenić, czy jest ona cispłciowa – ale o tym więcej przy okazji kilku słów o randkowaniu.

Czy jednak nie ma żadnej racji w oburzaniu się na terminy „osoby z macicami”? Czy nie ma żadnego umotywowania dla niechęci wobec odchodzenia od upłciowionego języka? O ile nie jest to w żadnym wypadku słuszne, o tyle w pewien sposób (i jeżeli nie jest podniesione do kuriozum i ekstremum!) można zrozumieć, skąd wziął się ten raban. W końcu jeżeli chce się osiągnąć pewne polityczne cele, to pomaga w tym poczucie bycia częścią zjednoczonej grupy i to grupy jawnie zdefiniowanej i zakorzenionej w życiu społecznym. Można wtedy powiedzieć: „To my, kobiety. Przyszłyśmy walczyć o swoje prawa”. Fakt, że nie tylko one potrzebują opieki medycznej związanej z ciążą, aborcją czy ogólnie żeńskimi organami rozrodczymi, schodzi na drugi plan. Chce się być częścią czegoś konkretnego, a nie tak rozproszonego, jak „osoby z macicami”. Sprzeciw wobec używania tego terminu dalej jest po prostu wykluczający, ale zapewne nie w każdym przypadku bierze się z czystej nienawiści lub trans-/enbyfobii. Podobnie można powiedzieć o niechęci do zastąpienia „studentów i studentek” czy powiedzmy „kierowników i kierowniczek” określeniami „osoby studenckie/kierownicze”. Choć te terminy są najbardziej inkluzywne i zawierają w sobie wszystkie tożsamości płciowe, to jednak kobiety jeszcze nie nacieszyły się feminatywami. Ich wątek prześlizgnął się do debaty publicznej zaledwie kilka lat temu – dalej nie wszyscy chcą używać damskich form odrzeczownikowych, nie każda z nich zakorzeniła się już w języku, a niektóre dopiero niedawno zaczęły padać głośno podczas większych zgromadzeń. I nagle to ma zostać odebrane na rzecz „osób jakiśtam”? Być może przynosi to ze sobą poczucie porażki, pomimo że same terminy niebinarne korzystały z feministycznego dorobku w słowotwórstwie i metodach wprowadzania go do debaty publicznej. Po raz kolejny więc, o ile sprzeciw wobec osobatywów nie powinien być pochwalany, to jednak kryje się pod nim znacznie więcej niż zwyczajna transfobia. Te zjawiska stanowią niejako walkę o zachowanie prostoty (jaką niesie binarna tożsamość) w coraz bardziej komplikującym się świecie oraz o pewność bycia zauważonym nawet kosztem innych.

Twoja płeć przypisana to kobieta, więc masz nią być i bez dyskusji

Z transmężczyznami i kobietami sytuacja ma się trochę inaczej. Oni są postrzegani przede wszystkim jako ofiary patriarchatu, które chcą mącić w głowach dzieci. Środowiska feministyczne dużo poświęciły czasu na destabilizację poglądu, jakoby to, co „męskie”, było społecznie „lepsze”. Stereotypowo męskie zawody są lepiej płatne, stereotypowo męski styl bycia oceniany jako bardziej pożądany, a stereotypowo męskie cechy stanowią oznakę silnego charakteru. Transmężczyźni zatem przez środowiska TERF‑iarskie nie są postrzegani jako mężczyźni, ale jako kobiety, którym w dzieciństwie wmówiono, że lepiej być chłopcami, i to dlatego zdecydowały się na tranzycję. Zgodnie z ich logiką, skoro dziewczynki powinny mieć prawo bawić się czym i z kim chcą, skoro mogą przejawiać jakiekolwiek cechy i zostać kimkolwiek, to dlaczego miałyby okazać się nie-dziewczynkami? Wiele transfobicznych działaczek feministycznych przytacza, że one same w dzieciństwie chciały być chłopakami przez możliwości, jakie by im to stworzyło. Z czasem jednak z tego wyrosły, gdy zrozumiały swój potencjał niezależny od tożsamości płciowej. Oznacza to dla nich, że przyswoiły jakąś lekcję, która ominęła transmężczyzn. Na nich patrzą zwyczajnie protekcjonalnie. Nie biorą pod uwagę ich doświadczeń ani nie wysłuchują ich głosów. Zastępują je swoimi przeżyciami i swoimi poglądami – „tak było ze mną, więc tak musi być z każdym z was”. Postrzegają ich po prostu jako zindoktrynowanych albo jako „zdrajców” płci żeńskiej.

Taki pogląd można nawet znaleźć w popkulturze tworzonej przez kobiety. I choć ogólnie transfobia na ekranach kinowych czy na stronach książek nie jest niestety niczym niespotykanym, o czym możemy się przekonać chociażby oglądając wideoesej Lindsay Ellis, opublikowany na krótko zanim została scancellowana (czy idąc polskim socjologicznym odpowiednikiem: unieważniona), to jednak zwykle jest wycelowana w transkobiety. To naprawdę przykre, ale chyba niezaskakujące, że zdecydowanie zasługujący na potępienie męscy twórcy „Ace Ventury, psiego detektywa”, czy „Family Guya” sięgnęli po tak ohydne żarty, żerujące na tej grupie. We wspomnianym filmie z Jimem Carreyem bohater czyści sobie twarz m.in. przepychaczem do kibla po pocałunku z kobietą „zdemaskowaną” jako trans (tak wygląda kontekst dla popularnego „przezabawnego” GIF-a). Natomiast w animowanym serialu postać psa, Brian Griffin, rzyga i jest obrzydzona, bo uprawiała seks z kobietą, która okazała się niecispłciowa (rozumiecie to kuriozum… to PIES jest obrzydzony). W związku z tym naprawdę można by mieć nadzieję, że w dziełach tworzonych przez kobiety, nie będzie tak samo… ale nie, choć transfobia wygląda tu inaczej, jak możemy się dowiedzieć, oglądając Netflixowy dokument „Ujawnienie”. Na tapet zostaje wzięty serial „Słowo na L”. Początkowo jego producentka Ilene Chaiken była powszechnie chwalona zarówno za tworzenie wielowymiarowych postaci lesbijek oraz biseksualistek, jak i trafne ukazywanie codziennych konfliktów wynikających z bycia nieheteronormatywną kobietą. Potem nastąpił sezon, gdy jedna z postaci przeszła tranzycję i wszystko się zmieniło. Od tej pory bohaterki wchodząc z Maxem w interakcję, robią to z dystansem, a pod koniec sezonu wprost tłumaczą mu, że tak naprawdę zdradził kobiety, bo „dlaczego nie mógł być najbardziej butch lesbijką [czyli taką o sterotypowo męskiej ekspresji] na świecie i zachować swojego ciała!?”. Tranzycja jest ukazana jako coś niepotrzebnego, a przy tym niszczącego, bo przez leki hormonalne i testosteron bohater staje się po prostu agresywnym, rozwydrzonym dzieciakiem, który ostatecznie przez swoje zachowanie zostaje poddany ostracyzmowi swojej dotychczasowej grupy. Max mówi nawet, że „gdyby nie ćwiczył, to musiałby rozkwasić komuś twarz”. Przestroga jest wyrażona niemal wprost: tranzycja nie jest żadnym rozwiązaniem, a testosteron zmienia cię w agresora. Powinno się po prostu wstydzić bycia niecis, bo oznacza to „rezygnację z najcenniejszej rzeczy na świecie (…) – bycia kobietą”.

Randki są tylko dla cisów

Poza wykluczeniem ogólnospołecznym i popkulturowym, szczególnie nieprzyjemny dla osób niecispłciowych bywa temat randkowania. Co jakiś czas w mediach społecznościowych wybucha dyskusja, jak to ktoś za nic na świecie nie chciałby się z nimi umawiać. Ciała osób transpłciowych (w tym również niebinarnych) przedstawiane są jako wzbudzające dyskomfort czy zwyczajnie odrzucające. Często sprowadza się je jedynie do ich genitaliów i broni swojego prawa do preferencji w tej kwestii. Wymaga się od osób niecispłciowych wyjawienia tego, czy są trans niemal od razu bez dania im szansy na zachowanie informacji o swojej tranzycji w prywatności.

I oczywiście chociaż nikt nie zabrania nikomu mieć preferencji w kwestii tego, z kim idzie do łóżka, to potrzeba publicznego ogłaszania, jak to nigdy w życiu nieprzespanoby się z członkami marginalizowanej grupy, wydaje się zwyczajnie niemoralna. Jest coś uwłaczającego w spoglądaniu na nich jedynie przez pryzmat ich ciał, w moralnej panice, jaką wywołują. Na samych deklaracjach tego typu bowiem się nie kończy – są one jedynie początkiem prawdziwie dyskryminujących zachowań.

Przykładem może być zapostowanie przez Kaeley Triller-Haver (kobiety, która nawiasem mówiąc przyznała się do dokonania gwałtu) zrzutu ekranu z aplikacji randkowej Her. Ukazano na nim zdjęcia osób użytkowniczych niewpisujących się w stereotypowe postrzeganie kobiecości i podpisano: „Czy one wyglądają wam na ona/jej?”. Na szczęście tutaj samo Her wykazało się odpowiedzialnością i zaznaczyło w odpowiedziach pod tym wpisem, że jest przeznaczone również dla osób trans i enby, a takie komentarze są nie na miejscu. Inaczej ma się jednak sprawa ze wspomnianym przeze mnie już portalem Giggle przeznaczonym dla lesbijek, gdzie AI bada twoje zdjęcie i nie dopuszcza cię do użytkowania owej platformy, jeżeli nie uzna cię za kobietę. Popełnia ono oczywiście wiele błędów i niejedna cispłciowa kobieta ma problem, by zostać rozpoznana za taką, a niejedna trans „zdaje test”. Poza tym program okazuje się być zwyczajnie rasistowski i większość niebiałych osób zostaje przez niego odrzuconych. Powstała więc aplikacja randkowa dostępna praktycznie tylko dla białych, transfobicznych lesbijek – reszta może iść do domu, co zdaje się odpowiadać użytkowniczkom, cieszącym się w opiniach tym, że w końcu nie muszą się martwić niecispłciowością ich potencjalnej pary.

Walka na wszystkich frontach

Osoby transpłciowe wykluczano i dalej wyklucza się niemal ze wszystkich grup. Nie były one i nadal nie są do końca zaakceptowane przez społeczność queerową. TERF-iary potępiają je zarówno, gdy są transkobietami, jak i transmężczyznami. Ich ciała wzbudzają odrazę, ich obecność moralną panikę, a je same sprowadza się do predatorów, z którymi strach jest dzielić toaletę publiczną lub pójść na randkę. Są zmuszane do ciągłego odbijania się od jednej grupy do drugiej, bo wszędzie, gdzie się pojawią, natychmiast wyrastają kontrruchy odmawiające im przynależności. LGB Alliance wykreśla je z akronimu i wyrzuca ze społeczności. Niektóre queery deklarują, że z powodu osób transpłciowych nie biorą udziału w marszach równości. Lesbijki za wszelką cenę chcą stworzyć dla siebie przestrzenie, w których ich nie będzie. TERF-iary czynią niebycie cispłciową przeciwieństwem kobiecości, a losowa użytkowniczka na Twitterze bez ogródek wyznaje, że mówi wprost swojemu partnerowi o dyskomforcie, jaki wzbudza w niej jego dawna tranzycja.

W Stanach Zjednoczonych (i zapewne w UK również) powoli powstaje figura symbolicznej osoby transpłciowej, a obywatele w ankietach szacują, że liczebność tej grupy wynosi ok. 25% ich społeczeństwa, choć prawdziwe dane mówią o 1%. Blokuje się możliwości tranzycji, wydłuża proces uzgodnienia płci w dokumentach, utrudnia dostęp do blockerów, publikuje się prawa każące korzystać z toalety zgodnej z płcią przypisaną i zabraniające wystawiania przyjaznych dzieciom drag show. Być może to po prostu silny kontratak mniejszej, ale bardziej wokalnej transfobicznej grupy. Być może koniec końców najciemniej jest przed świtem i wszystko będzie dobrze. Nie wiem tego, ale wiem, że ze skutkami wprowadzanych dzisiaj praw oraz szerzonej nienawiści i podziałów będziemy musieli mierzyć się przez wiele lat.

Karolina Przemo SOBIK

[![Na pierwszym planie grafiki znajdują się 2 osoby w barwach flagi niebinarności. Na drugim planie. Pod nimi znajduje się czarny napis na białym tle ,,Homo Nest Raided, Queen Bees Are Stingind Mad”. Na drugim planie znajduje się zdjęcie osób na paradzie równości w biało- czarnych barwach. Na trzecim planie znajdują się napisy pasujące do tematyki artykułu ,,LGBT, niebinarność, transfobia”. Napisy usytuowane są na pomaranczowo- żółtym gradiencie”]]