Piękności na skraju załamania nerwowego
Kiedy na początku tego roku świat obiegły pierwsze zdjęcia z planu filmu „Back to Black”, internet zawrzał. Na pierwszy rzut oka nadchodząca biografia Amy Winehouse, brytyjskiej wokalistki, która w wieku 27 lat straciła życie w walce z nałogiem narkotykowym, zapowiada się nie najgorzej. Fani piosenkarki mają jednak pewne obawy, które patrząc na ostatni niepokojący trend w kinematografii, nie są pozbawione podstaw.
12 marca wręczono dziewięćdziesiąte piąte nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Jedną z kategorii, które wzbudziły w tym roku najwięcej szumu, była nagroda dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Do ostatniej chwili nie było pewności, czy wyścig wygra Michelle Yeoh, czy Cate Blanchett – w końcu jednak nagrodzono tą pierwszą. Warto jednak przypomnieć, że pierwotnie kontrowersje wokół tej kategorii wzbudziło także uwzględnienie w niej Any de Armas, wcielającej się w filmie „Blondynka” w rolę Marilyn Monroe. Tradycyjnie, dzień przed Oscarami rozdano Złote Maliny, ich antyteza, celebrująca najgorsze z najgorszych kinematografii. „Blondynka” okazała się być wielką „zwyciężczynią” tej gali, zdobywając dwie statuetki na osiem nominacji, w tym za najgorszy film roku. Skąd ten podział w opiniach? Czy „Blondynka” naprawdę jest aż tak zła? I przede wszystkim – co łączy Amy Winehouse z Marilyn Monroe?
Mężczyźni wolą blondynki
Film „Blondynka” oparty jest na powieści Joyce Carol Oates. Książka ta była finalistką do Nagrody Pulitzera, spotkała się z wieloma zachwytami i do dzisiaj pozostaje jednym z najsłynniejszych dzieł uznanej autorki, dzięki empatycznemu podejściu do sylwetki Marilyn Monroe, analizującej ją jako symbol, pewien mit, jednocześnie nie zapomina o jej człowieczeństwie. Powieść Oates jest powszechnie reklamowana i opisywana jako dzieło fikcyjne i nigdy nie aspirowało do bycia dokumentalną biografią aktorki. W dużej mierze opiera się na plotkach, teoriach spiskowych i legendach, wiele wydarzeń jest po prostu zmyślonych, niektóre nazwiska zmieniono, inne zastąpiono inicjałami albo rzeczownikami (np. Arthur Miller przez całą książkę nazywany jest Dramaturgiem). Wszelakie zarzuty ze strony oburzonych naginaniem faktów miłośników Monroe można więc odbić konwencją: to nie jest biografia, tylko powieść inspirowana życiem wybitnej aktorki.
22 lata po premierze powieści Joyce Carol Oates, na ekran przeniósł ją reżyser Andrew Dominik. Warto podkreślić czas, jaki upłynął między publikacją książki, a premierą filmowej „Blondynki”. W ciągu tych przeszło dwóch dekad świat zdążył się bardzo zmienić. Jedna z takich zmian nastąpiła niewątpliwie w podejściu do kobiet i ich pozycji, szczególnie w Hollywood. W erze post-#MeToo, wyreżyserowany przez mężczyznę film o ikonie kobiecości nie miał szans przejść bez echa.
Wśród wielu pejoratywnych zwrotów używanych do opisania „Blondynki” przy jej premierze, szczególnie trafny wydał się być jeden: „misery porn”. To termin używany do określania tragicznych, przygnębiających, pozbawionych promyka nadziei książek i filmów, często wręcz eksploatujących swoich bohaterów, przedstawiających ich cierpienie jako sensację. Mają przy tym na celu raczej zwrócenie uwagi na siebie, niż empatyczne podzielenie się trudnymi doświadczeniami i wzbudzenie świadomości danego problemu. To właśnie robi „Blondynka”: wzbogaca, i tak już przejmujący, życiorys Marilyn. Wzbogaca go dramatycznymi scenami aborcji (których aktorka najprawdopodobniej nigdy nie miała – trzykrotnie jednak poroniła, prawdopodobnie przez endometriozę), przemocy, gwałtu (chociaż była ofiarą molestowania w dzieciństwie, to film ukazuje ją jako ofiarę napaści seksualnej ze strony osoby, z którą najprawdopodobniej łączyła ją relacja konsensualna) i wymyślonych poliamorycznych związków. Wisienką na torcie są liczne sceny seksu i jeszcze liczniejsze ujęcia Any de Armas w negliżu.
Po wielu dekadach postrzegania Marilyn jako głupiej blondynki, sprowadzania jedynie do kwestii seksapilu oraz definiowania przez pryzmat skandali wokół niej i jej partnerów, fani liczyli na coś, co odda aktorce sprawiedliwość i pokaże ją jako ikonę feminizmu, utalentowaną, silną kobietę, której życie obfitowało nie tylko w sam ból i cierpienie. Czy można więc dziwić się, że poczuli się rozczarowani? Nawet jeśli Andrew Dominik miał dobre intencje (Joyce Carol Oates pochwaliła jego wizję, nazywając ją feministyczną), chcąc przedstawić traktowanie kobiet w Złotej Erze Hollywood, to wielu się to nie spodobało. Netflix mógłby trochę uratować sytuację, gdyby reklamował film jako fikcyjną opowieść, tak jak reklamowano jej literacki pierwowzór, ale tak się nie stało – wielu widzów oczekiwało trzymającej się faktów, dokumentalnej historii. „Blondynka” nie jest jednak odosobnionym przypadkiem, a raczej przerysowanym, ekstremalnym wariantem trendu obecnego od dawna w przedstawianiu kobiecego cierpienia w mediach.
Królowe
Beth Harmon właśnie przegrała ważny szachowy pojedynek z Wasilijem Borgowem. Pogrążona w depresji, popada w autodestrukcyjną spiralę, wraca do nałogu alkoholowego. To scena z „Gambitu królowej”, hitu Netflixa sprzed kilku lat. Chwalony za feministyczny wydźwięk serial, przedstawiający silną postać kobiecą wywalczającą sobie miejsce w kontrolowanym przez mężczyzn świecie, spotkał się jednak z pewnymi zarzutami dotyczącymi opisanego wyżej odcinka. Beth spędza bowiem pewną jego część, snując się po swoim domu w bieliźnie, tańcząc do piosenki „Venus” zespołu Shocking Blue. Kobieta na dnie zawsze ma nienaganny makijaż i ułożoną fryzurę - nawet wywracając się pijana na trawniku, upada z gracją. Dopiero ujrzawszy ją z rozmazanym cieniem do powiek, wiemy, że jest naprawdę źle.
Romantyzowany i seksualizowany obraz kobiecej depresji nie jest niczym nowym, ale jako temat dyskusji w mediach przebija się dopiero od niedawna. Męscy twórcy uwielbiają pokazywać cierpiące kobiety, ale muszą być one przy tym seksowne, pociągające, tajemnicze. Co z tego, że rzeczywistość tak nie wygląda? Sztuka to we współczesnym świecie produkt, który należy sprzedać, a w myśl zasady „sex sells”, nic nie sprzedaje się tak jak seks. Nawet wtedy, gdy chcemy opowiedzieć o czyimś bólu i cierpieniu. Na szczęście coraz więcej osób dostrzega schemat „piękności na dnie” i podchodzi do niego krytycznie, ze świadomością jak szkodliwe, i obraźliwe wręcz, jest upiększanie traumy czy romantyzowanie problemów psychicznych, umniejszanie ich wagi poprzez pokazanie, że w gruncie rzeczy wszystko jest w porządku: piękno pozostaje nienaruszone.
„I died a hundred times”
Dlatego też wielu fanów Amy Winehouse ma uzasadnione obawy co do nadchodzącego „Back to Black”. Zdjęcia z planu, które trafiły do internetu, są dokładnym odtworzeniem zdjęć, które robili paparazzi w najgorszych momentach życia Amy. Te pierwsze, w których wcielająca się w artystkę Marisa Abela zapłakana idzie ulicą, wzbudziły chyba najwięcej medialnego szumu. Dziwne jednak, żeby w filmie o Amy Winehouse wcale nie pokazywać jej cierpienia. Niepokój wzbudza jedynie to, czy będzie ono ukazane z empatią i szacunkiem. Pod tym względem bulwersująca wydaje się jedna z późniejszych fotografii. Przedstawia ona Amy spędzającą czas z mężem w parku. Kiedy jednak porównamy ją ze stanowiącym dla tej sceny wzór zdjęciem paparazzi, w oczy rzuca się jeden szczegół. Na zdjęciu z planu Abela pali papierosa, a w drugiej ręce trzyma butelkę wina. W prawdziwym życiu Amy trzymała ręce w spodniach. Ta jedna różnica dosyć wymownie świadczy, jakie są intencje twórców: wymazanie szczęśliwych chwil Amy, zredukowanie jej do pełnego nałogów życia, napiętnowanie utalentowanej artystki i dostosowanie jej filmowego obrazu do przekonania, które widz ma już o niej wyrobione. Wszystko wskazuje na to, że otrzymamy powtórkę z krzywdy, którą media wyrządziły Amy pod koniec życia, wykorzystując jej walkę z uzależnieniem i problemami psychicznymi dla wygenerowania sprzedaży gazet i internetowych kliknięć. Tego zdania są też jej przyjaciele, głośno krytykujący zachowanie ojca Amy, za którego zgodą powstaje „Back to Black”; nie jest to zresztą pierwszy raz, kiedy Mitchowi Winehouse’owi dostaje się za to, jak zarządza majątkiem zmarłej córki.
Twórcy filmowi wciąż muszą się jeszcze wiele nauczyć, jeśli chodzi o przedstawianie kobiecego cierpienia. Tematy takie jak uzależnienie, samobójstwo, czy przemoc seksualna to drażliwe kwestie, które powinno poruszać się delikatnie, mając na uwadze przede wszystkim dobro osób, których dotykają. Jest to szczególnie ważne, kiedy mówimy o prawdziwie istniejących ludziach. Chociaż na razie długa droga przed nami, pozostaje mieć nadzieję, że szkodliwy trend romantyzowania „kobiet na dnie” przejdzie wkrótce na śmietnik historii, a widzowie zaczną otrzymywać szczere i umacniające portrety kobiet zamiast widowisk okrucieństwa, serwowanych im dotychczas.
Michał FILIPIAK