Wojna o wojnę


Od kilku dni cała Polska żyje tematem wojska. „Pobór”, „mobilizacja”, „obowiązkowe szkolenia” – internauci przerzucają się określeniami, które nie do końca rozumieją. Te prowadzą do powstawania sprzecznych ze sobą informacji, które doprowadzają do paniki. W obliczu nie do końca wyjaśnionej przez wyższych szczeblem, pogmatwanej sytuacji, młodzi mężczyźni drżą o swoje bezpieczeństwo, a jak wiadomo: strach prowadzi do gniewu, a gniew prowadzi do nienawiści. To właśnie ona w ostatnich dniach rządzi dyskursem publicznym, wyzwalając w nas to, co najgorsze.

Ale o co właściwie chodzi? Cała historia zaczyna się w Sieradzu, od informatyka niespodziewanie wezwanego do Wojskowego Centrum Rekrutacyjnego, gdzie otrzymał kartę powołania na szkolenia wojskowe. Każdy kolejny punkt karty przyprawia o coraz większe dreszcze: czas trwania ćwiczeń ustalony na miesiąc, od marca do kwietnia przyszłego roku, obowiązkowa przysięga wojskowa przewidziana na ich zakończenie, uzasadnienie, powołujące się na „ostateczne orzeczenie” w kwestii zdrowia powołanego, i w końcu informacja o możliwości odwołania się od decyzji, które oczywiście „nie zwalnia powołanego od obowiązku stawienia się do czynnej służby wojskowej”. Całość nie nastraja pozytywnie, szczególnie że niefortunny sieradzanin nie miał wcześniej żadnego kontaktu z wojskiem, a kategorię „A” otrzymał na podstawie… kwestionariusza, bez żadnych badań fizycznych ani psychicznych.

8 grudnia płk Mirosław Bryś, szef Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji, zorganizował konferencję prasową, która miała rozwiać wszelkie wątpliwości. Jak zapewnił, ćwiczenia mają dotyczyć głównie osób związanych już wcześniej z wojskiem, które przysięgę wojskową i przydział mobilizacyjny mają już za sobą (dotyczy to też osób, które służbę wojskową odbyły pod przymusem w czasach obowiązkowego poboru). Niemniej, nie zabrakło też wzmianki o osobach, które mają jedynie kategorię wojskową – one również mają być „zapraszane” do wojskowych centrów rekrutacji, gdzie „zostanie im zaproponowany udział w ćwiczeniach”. Jak się jednak okazuje, jest to propozycja nie do odrzucenia, ponieważ „odmowę trzeba będzie uzasadnić, np. stanem zdrowia”.

Chociaż płk Bryś zapewnia, że w przypadku powołania osób niezwiązanych wcześniej z wojskiem, mowa o „minimalnej liczbie” osób, to konferencja ta nikogo nie uspokoiła. Nawet jeśli szkolenie obejmie tylko mężczyzn z kategorią „A”, po kierunkach studiów przydatnych w wojsku, to mowa tu o wielu osobach wyrwanych przez państwo z życia na nieokreślony okres czasu (szkolenia mogą trwać od jednego dnia do nawet dziewięćdziesięciu – zależy to od dowódcy jednostki; należy jednak zaznaczyć, że Centrum Rekrutacji w Sieradzu było jedyną znaną do tej pory placówką, która zamierzała realizować ćwiczenia miesięczne, po czym się z tego wycofała, więc wszystko wskazuje na to, że na razie będą to ćwiczenia weekendowe), za marną rekompensatę finansową (dla szeregowego 129,96 zł za dzień), na rzecz organizacji niecieszącej się zbyt dobrą reputacją, o wątpliwej sytuacji moralnej.

Za mundurem…

Żeby zrozumieć źródło ostatnich rewelacji wojskowych, należy cofnąć się do 11 marca, kiedy Sejm przegłosował ustawę „o obronie ojczyzny”, praktycznie jednogłośnie (wstrzymało się 5 posłów, ale o nich potem). Jednym z jej podstawowych założeń jest zwiększenie liczebności Wojska Polskiego, i to właśnie na jej mocy miały miejsce wezwania w Sieradzu. Chęć umocnienia wojska nie jest niezrozumiała, szczególnie w kontekście wydarzeń z lutego tego roku, kiedy Polska miała pełne prawo czuć się zagrożona. Pozostaje jednak pytanie: czy na pewno nie ma lepszego sposobu na zwiększenie liczby żołnierzy? Czy naprawdę wojsku zależy na ludziach zwerbowanych pod przymusem, którzy mają własne rodziny, biznesy, własne życie, i często czują niechęć do tej instytucji?

Z opublikowanego w październiku sondażu IBRiS dla „Rzeczypospolitej” wynika, że 57,1 procent badanych jest przeciwnych przywróceniu poboru do armii. W przypadku osób w wieku 18-29 lat, czyli tych, których w większości wezwania na szkolenia dotkną, liczba ta wynosi, aż 77 procent. Nieudane inwestycje, kryzys humanitarny na granicy z Białorusią, w końcu memogenne kompromitacje pokroju „okupacji” czeskiej kapliczki – Wojsko Polskie za rządów Błaszczaka i Andrzejczaka raczej zraża do siebie ludzi. Zresztą, czy jest w tym coś złego? Polska i tak dysponuje silniejszymi i liczebniejszymi Siłami Zbrojnymi niż Ukraina na początku wojny. Obejmuje ją wiele sojuszy i traktatów – z Północnoatlantyckim na czele, zobowiązującym wszystkich jego sygnatariuszy do udzielenia wsparcia w przypadku ataku na jednego z nich. Atak Rosji na Polskę nie jest zbyt prawdopodobnym scenariuszem, a nawet gdyby do niego doszło, to wydajemy się na tyle przygotowani, by nie trzeba było uciekać się do przymusu.

Bo przymus nie jest dobrą strategią. Wśród internautów krążą już sposoby na ominięcie obowiązkowych szkoleń, od zadania sobie krótkotrwałych uszkodzeń, po symulowanie choroby psychicznej. W młodych obywatelach jest duża niechęć, swoisty lęk przed wojskiem, a nikt nie robi nic, żeby tym obawom jakkolwiek zaprzeczyć. Większość opowiadających się za przymusowymi ćwiczeniami nie próbuje odczarować realiów tam panujących, nie przeczy powtarzanym legendom o powszechności kocenia. Wręcz przeciwnie: chodzi o to, żeby młodym poborowym było ciężko. I pół biedy, kiedy taką postawę prezentują anonimowi użytkownicy, ale kiedy w podobnym tonie wypowiadają się politycy – i to ci z lewej strony – to robi się niepokojąco.

Ciekawy przypadek Anny Marii Żukowskiej

Anna Maria Żukowska słynie z kontrowersyjnej i bezpardonowej aktywności na Twitterze. Chociaż jej nieustępliwość i zdolność do wykłócania się (nazwane przez nią samą w wywiadzie z Robertem Mazurkiem „trybem berserk”), często przydają się w walce z mizoginią i homofobią, to w ostatnich dniach posłanka zraziła do siebie całkiem sporo osób. Gdy wiele osób o liberalnych i lewicowych poglądach wyraziło swój sprzeciw wobec działań wojska, Żukowska postanowiła chyba pokłócić się z każdą z nich. Youtuberowi Korolukowi odpisała: „Najlepiej by było, gdyby wojen nie było. Ale […] są”. Oprócz tego wyjaśniała, że „żeby mieć pewność” otrzymania należytego szacunku i niezginięcia bezsensownie, „to trzeba zostać generałem”, a na obawy młodego geja przed homofobią w wojsku odpowiada, że tam „wszystkim jest ciężko”. Największego kalibru pociskiem okazał się chyba tweet, w którym chęć ucieczki z kraju potencjalnych poborowych skomentowała: „są Obywatelki i obywatele”.

Krótko później Marcin Kulasek, sekretarz generalny Nowej Lewicy, przedstawił pogląd partii w tej sprawie: szkolenia wojskowe powinny się odbyć, ale tylko dla chętnych. Posłanka Żukowska nie wycofuje się jednak ze swojego stanowiska i dalej zraża do siebie wszystkich wokół. Oczywiście toczona przez nią wojenka jest pożywką dla wszelakich prawicowych postaci – i tu pojawia się Sławomir Mentzen, który postanawia przyjąć strategię całkiem odwrotną.

Jak napisał na Twitterze prezes Nowej Nadziei: „Oburzonym masowym powoływaniem na ćwiczenia wojskowe uprzejmie przypominam, że za ustawą to umożliwiającą głosowały jednomyślnie PiS, PO, Lewica i PSL. Tylko kilku naszych posłów tego nie poparło”. I rzeczywiście, wszyscy z pięciorga posłów Konfederacji głosujących „za”, to przedstawiciele Ruchu Narodowego (w tym Krzysztof Bosak, który również zabrał głos w internetowej dyskusji i wyjaśnił, że warto oddać życie za kraj, bo… po takiej śmierci czeka nas nagroda, na co dowodem jest opowieść kontaktującej się z duszami czyśćcowymi mistyczki Marii Simmy). Nie oznacza to jednak, że członkowie partii Mentzena wyrazili w tej sprawie jakikolwiek sprzeciw. Po raz kolejny wstrzymali się, jak przy głosowaniu w sprawie Lex TVN – żeby nie zdenerwować radykalniejszych kolegów, a jednocześnie móc ugrać trochę kapitału politycznego. Głos tej liberalniejszej części Konfederacji to jedynie przekalkulowana decyzja polityczna, a nie jakakolwiek szczera troska o obywatela. Jest na tym torcie zresztą jeszcze jedna smakowita wisienka: Konfederacja chciała dodać do ustawy poprawkę gwarantującą każdemu dorosłemu obywatelowi prawo do posiadania broni. Nie przeszła, bo pomijając, że jest absurdalna, to wygląda, jakby napisał ją dwunastolatek. Można jedynie gdybać, jak zagłosowaliby Wolnościowcy i Nowa Nadzieja, gdyby jednak w ustawie ją uwzględniono.

Tak więc trwa to przekrzykiwanie się i nic dziwnego, że najżywiej reagują młodzi mężczyźni. W końcu to ich szkolenie wojskowe dotknie najmocniej. Niestety, często ich gniew wydaje się być skierowany nie tam, gdzie powinien.

Piekło mężczyzn

Kwestia dyskryminacji mężczyzn w kontekście potencjalnego poboru do wojska powraca za każdym razem, kiedy feministki walczą o prawa kobiet. Zazwyczaj takie zjawisko to whataboutism: próba umniejszenia jednego problemu, poprzez przekierowanie uwagi na inny. Aktywiści walczący o prawa mężczyzn, krzycząc: „To my będziemy musieli iść na wojnę i za was umierać!”, najczęściej mają tę wojnę gdzieś; po prostu chcą uciszyć kobiety. Teraz jednak, kiedy pobór nie jest już fantazją, argumentem hipotetycznym, a realną możliwością, należy przyznać: powołanie do wojska jedynie mężczyzn (i osób określonych jako mężczyźni w oficjalnej dokumentacji, które niekoniecznie muszą identyfikować się jako mężczyźni) to dyskryminacja ze względu na płeć i należy z nią walczyć. Jednak kiedy najżywiej za przymusowymi ćwiczeniami wojskowymi opowiada się działaczka feministyczna, kojarzona z Czarnymi Protestami i Strajkiem Kobiet, łatwo dojść do błędnych wniosków.

W ostatnich dniach omawiany dyskurs w dużej mierze przypomina wojnę płci. Wspomniany już Koroluk, zwolennik powszechnego prawa do aborcji, w dyskusjach z Żukowską zrównuje pobór właśnie z zakazem aborcji. Wypowiedzi posłanki Lewicy porównywane są z jej niechęcią do mężczyzn dyktujących prawa kobietom, ironicznie powtarzane jest hasło „My Body, My Choice”, obrywa się też zwykłym użytkowniczkom, niebędącym osobami publicznymi. Mniej lub bardziej mizoginiczne wypowiedzi padają na lewo i prawo.

A przecież jest tu miejsce na solidarność. Bo to nie Julka z Twittera, nie Maja Staśko, nie twoja koleżanka przegłosowała tę ustawę. To zrobili politycy. Posłowie płci męskiej i żeńskiej, którzy są z jakiejkolwiek formy służby wojskowej zwolnieni, nawet w razie wojny. Wiele aktywistek sprzeciwia się obowiązkowym szkoleniom. I nie, nie na zasadzie: „powinien też objąć kobiety”. Bo on nie powinien objąć nikogo. Nie ma co nawoływać do spokoju, miłości i pogodzenia się z losem. Oburzenie mężczyzn jest słuszne, ale skierowane w stronę obywateli w większości niczego niewinnych. Na wieść o tym, że politycy chcą zrobić z obywateli niewolników, najpowszechniejszą reakcją wydaje się być: „Ale czemu tylko z niektórych?”. A taka postawa nie świadczy o nas za dobrze, nie przyniesie nic produktywnego.

„Nie oddałabym ci, Polsko, ani jednej kropli krwi”

Chłopaku, nienawiść do kobiet nie uratuje cię od wojska. Masz pełne prawo się bać, masz pełne prawo być wściekłym. Nie musisz czuć przywiązania do swojego narodu, nie musisz chcieć za niego ginąć, nie musisz brać za niego odpowiedzialności. Nikt nie powinien cię do tego przymuszać. Historia wielokrotnie pokazywała, jak bezlitosna jest machina wojenna i jak łatwo i szybko zapomina się o weteranach oraz bohaterach wojen. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie do was wezwanie, będziecie musieli podjąć decyzję, ale pamiętajcie, żeby obok ideałów mieć na uwadze swój dobrobyt i waszą przyszłość. Dezercja często jest oznaką zdrowego rozsądku, a nie braku męstwa.

Na razie jednak takie dylematy pozostają w dalekiej, możliwej, ale niepewnej przyszłości. Centra rekrutacyjne wydają się być pogrążone w chaosie, raz ich przedstawiciele mówią jedno, raz drugie – widać, że na razie nie są gotowi na przeprowadzenie tych szkoleń. Przyszły rok to również rok wyborów, a w trakcie kampanii wiele może się zmienić. Jak w przypadku każdej takiej sytuacji, pozostaje więc tylko powiedzieć: nie panikujmy, nie przekazujmy dalej fałszywych informacji, nie nakręcajmy spirali nienawiści i walczmy o nasze prawa jak tylko umiemy. Bądźcie bezpieczni.

Michał FILIPIAK