Prawda 24 razy na sekundę


13 września Jean-Luc Godard zmarł w wyniku wspomaganego samobójstwa. Jako jeden z najważniejszych twórców francuskiej nowej fali wywarł o wiele większy wpływ na współczesne kino, niż mogłoby się wydawać. Szczególnie w ostatnich latach widać wyjątkowo wyraźnie, jak wielu twórców wzoruje się na jego dziełach. Godard był mistrzowskim satyrykiem i radykalnym socjalistą (jego dokładna identyfikacja polityczna zmieniała się na przestrzeni lat, ale większość swoich najsłynniejszych dzieł tworzył jako maoista). W dzisiejszych czasach, wypełnionych nierównościami społecznymi, degenerującym się kapitalizmem i dochodzeniem populizmu do władzy, do działania biorą się filmowcy. Ich celem jest otwarcie oczu tym widzom, którzy problemów i bolączek świata współczesnego nie dostrzegają, a chętnym do działania – pokazanie potencjalnego sposobu na jego zmianę.

Godard brał na tapet różne tematy – od sławy i sztuki w „Pogardzie”, przez naturę zbrodni w „Amatorskim gangu”, aż po relacje międzypłciowe w „Męskim – żeńskim”. Najciekawsze i najbardziej wpływowe z jego filmów nie skupiają się jednak na jednym problemie, a diagnozują całe społeczeństwo, w którym przyszło mu żyć. Przy pomocy absurdalnie humorystycznych wydarzeń i dialogów przeciwstawiają sobie różne poglądy i podejścia. Tak jest w scenie przyjęcia w filmie „Szalony Piotruś”, gdzie główni bohaterowie odkrywają swoje obrzydzenie burżuazją, płytką i próżną; tak jest w „Końcu tygodnia”, gdy małżeństwo z wyższych sfer wpada w ręce kanibalistycznych rewolucjonistów; tak też wygląda w końcu cały film „Chinka”, opowiadający o grupie aspirujących lewicowych terrorystów, potraktowanych z przymrużeniem oka, przedstawionych jako skupionych bardziej na odgrywaniu dramatycznych scenek i pozbawionych celu dyskusjach, niż realnym działaniu, które jakkolwiek pomogłoby uciśnionym.

Niesprawiedliwym byłoby oczywiście przypisywać Godardowi samodzielne stworzenie gatunku satyry politycznej – on sam czerpał z innych wzorów, od włoskiego neorealizmu, nurtu skupiającego się na losach klasy robotniczej w postfaszystowskich Włoszech, przez propagandowe kino radzieckie, aż po twórczość Luisa Buñuela. Temu ostatniemu należy się szczególna uwaga – ów pracujący w Hiszpanii, Meksyku oraz Francji twórca zasłużył na szczególne uznanie za podłożenie kamienia węgielnego pod dzisiejsze kino zaangażowane, chociaż mało kto stara się naśladować jego styl – surrealistyczny i abstrakcyjny.

W Cannes…

O tym, że satyra polityczna w kinie ma się dobrze, przekonać się można patrząc na zwycięzców najbardziej prestiżowego wydarzenia wokół X Muzy – Festiwalu w Cannes. Praktycznie od 2015 i wygranej „Imigrantów”, każdy nagrodzony Złotą Palmą film można określić mianem „zaangażowanego społecznie”. Najciekawsze w tym zestawieniu są jednak przede wszystkim dwie osoby – Ruben Östlund i Bong Joon-ho.

Ten pierwszy pojawia się zresztą na liście nagrodzonych dwukrotnie – w 2017 Złotą Palmę zdobył za film „The Square”, w 2022 – „W trójkącie”. W obu zręcznie poddaje społeczeństwo swoistej wiwisekcji posługując się satyrą i czarnym humorem. Pierwszy tytuł skupia się jednak głównie na środowisku artystów i krytyków sztuki, za to „W trójkącie” jest jasnym i wyraźnym przeniesieniem na ekran teorii walki klas. Jego główni bohaterowie, Carl i Yaya, to para modeli wspinających się po drabinie społecznej, którzy trafiają na pokład luksusowego jachtu wypełnionego karykaturalnymi postaciami; oligarchowie, handlarze bronią, dziedzice, celebryci – wszyscy delektują się swoją potęgą i bogactwem, pod egidą uzależnionego od alkoholu kapitana-marksisty, świetnie zagranego przez Woody’ego Harrelsona. Raj nie trwa jednak długo – na morzu zaczyna się sztorm i bogaci pasażerowie odkrywają, że być może potrzebują wsparcia załogi statku bardziej, niż im się wydawało. Ta za to ma już dosyć harówki w ciężkich warunkach i bycia traktowaną z pogardą. Östlund nie bawi się w subtelności – miejscami wręcz wydaje się odhaczać z listy pojęcia z lewicowej teorii, które przenosi na ekran, od komodyfikacji, przez fetyszyzm towarów, po świadomość klasową. Największą zaletą „W trójkącie” jest jednak to, że jest to film po prostu zabawny, celnie punktujący rzeczywistość doby Instagrama i Amazona. Sam reżyser przyznał się do inspiracji Buñuelem – na myśl przychodzi szczególnie jego „Anioł zagłady” z 1962, w którym grupa arystokratów na przyjęciu odkrywa, że nie jest w stanie go opuścić i pogrąża się w chaosie. Film Östlunda jest jednak bliżej ludzi i nie musi się uciekać do wątków fantastycznych i symbolicznych. Jego satyra jest realistyczna.

Bong Joon-ho z kolei zdobył Złotą Palmę w 2019 za film „Parasite”, nagrodzony później czterema Oscarami, także za najlepszy film. Produkcji tej raczej nie trzeba przedstawiać, a i jej wydźwięk został przez większość widzów odczytany raczej poprawnie. Może jedynie ostatnia scena, ironicznie krytykująca uleganie neoliberalnym marzeniom o awansie społecznym i mit ciężkiej pracy jako rozwiązania problemu biedy, przez niektórych wzięta została na poważnie. Ale w filmografii tego koreańskiego reżysera więcej jest dzieł opartych na lewicowej wrażliwości i empatii dla losów słabszych – zwierząt, robotników, planety. Często przekaz ten jest subtelny, ledwie widoczny. Jego „The Host: Potwór” z 2006 można spokojnie odczytywać jako horror akcji o wielkim, płazopodobnym stworze mieszkającym w rzece i żywiącym się ludźmi. Uważny widz dostrzeże jednak w nim krytykę imperialistycznej i szkodliwej dla środowiska działalności amerykańskich wojsk we Wschodniej Azji. „Potwór” rozpoczyna się bowiem opartą na prawdziwych wydarzeniach sceną, w której Amerykanie wylewają do rzeki dużą ilość formaldehydu (silnie toksycznego i prawdopodobnie rakotwórczego środka). W filmie incydent ten przedstawiony jest jako narodziny bestii, którą potem ani koreański rząd, ani amerykańskie wojska nie potrafią się zająć. „The Host” okazał się być zresztą na tyle antyamerykański, że stał się hitem w Korei Północnej – chwalił go sam Kim Dzong Il.

Odrobinę mniej subtelne w wymowie są następne filmy Koreańczyka – jak chociażby „Snowpiercer: Arka przyszłości” opowiadający o postapokaliptycznym świecie (w którym, warto zaznaczyć, apokalipsa nastąpiła na skutek nieudanej próby powstrzymania globalnego ocieplenia) skutym lodem. Jedyni ocalali ludzie żyją w tytułowej arce – pociągu pozostającym w ciągłym ruchu, z poszczególnymi wagonami rozdzielonymi jednak na klasy społeczne, gdzie najbiedniejsi żyją na samym tyle, w nieludzkich warunkach poddawani opresji, nadzorowi, a nawet torturom ze strony mieszkańców wagonów przednich – dopóki nie zostaje wszczęty bunt. „Okja” z kolei przez niektórych nazwana została „wegańską propagandą” – ta baśniowa opowieść skupia się na małej dziewczynce próbującej ocalić swoją przyjaciółkę, zmodyfikowaną genetycznie ogromną świnię, przed złą korporacją, która chce z niej zrobić kiełbaski.

Oba te filmy, nawet jeśli brzmią łopatologicznie, są niesamowicie ważne w kontekście światowej kinematografii. Stanowią bowiem sztandarowy przykład kina gatunkowego, lekkiego, rozrywkowego i podszytego humorem, które jednocześnie przekazuje komentarz społeczny, krytyczny wobec status quo i panujących sił politycznych. Östlund i Bong są spadkobiercami Godarda i Buñuela, chociaż ich filmy są o wiele przystępniejsze dla współczesnego widza: formą nie przypominają już surrealistycznych, awangardowych i eksperymentalnych manifestów, a kino mniej lub bardziej komercyjne, chociaż o wiele mądrzejsze niż to, co znamy z multipleksów.

…i w Hollywood

Mimo to wszystkie wspomniane do tej pory tytuły mimo komediowego sznytu wciąż oceniane są przez lwią część widowni jako „artystyczne”, „wymagające” (może poza amerykańskimi filmami Bonga Joon-Ho) i pozostają gdzieś na obrzeżach mainstreamu. Lewicowa satyra polityczna pozostaje jednak obecna również w produkcjach jednoznacznie masowych.

W 2017 światem filmowym wstrząsnął termin social thriller. Wszystko za sprawą „Uciekaj!”, debiutu reżyserskiego Jordana Peele’a, do tej pory znanego jako komika. Pozornie prosty horror o czarnym mężczyźnie, który odkrywa, że rodzina jego białej partnerki może mieć wobec niego niecne zamiary, okazał się być celną, podszytą czarnym humorem i piekielnie inteligentną metaforą relacji międzyrasowych we współczesnej Ameryce. Peele jednak oddał sprawiedliwość swoim inspiracjom, wymieniając takie tytuły, jak „Na przedmieściach” czy „W mroku pod schodami” – klasyczne komedie grozy ze społecznym zacięciem, krytyczne wobec gentryfikacji i przedmiejskiej burżuazji.

Dużą popularnością cieszyła się też zeszłoroczna produkcja „Nie patrz w górę”, której reżyser, Adam McKay, za cel obrał bierność społeczeństwa w stosunku do katastrofy klimatycznej – a szczególnie elit, mediów, polityków i biznesmenów, którzy mają realne możliwości walki z nią. To tytuł, w którym nietrudno zauważyć satyrę, chociażby niektóre postaci są oczywistymi kopiami nazwisk z amerykańskiej sceny medialno-politycznej, ale zabieg ten wyszedł twórcom na dobre. Dzięki uproszczonemu przekazowi „Nie patrz w górę” szybko zdobył popularność w social mediach, jednocześnie edukując i bawiąc widzów. Oczywiście nie ma co łudzić się, że sukces wysokobudżetowej produkcji Netflixa oznacza zwycięstwo lewicowych wartości i sygnalizuje koniec katastrofy klimatycznej – trudno określić, jak wielu widzów nie wzięło alarmistycznego przekazu „Nie patrz w górę” na poważnie. Mimo to sam fakt powstawania takich produkcji świadczy o braku zgody twórców na pewien brak sprawiedliwości – a to mimo wszystko tendencja raczej pozytywna.

Dlaczego?

Luis Buñuel, najstarszy z wymienionych twórców, zaczął tworzyć kino zaangażowane, wychowawszy się w burzliwej Hiszpanii na początku XX wieku, pod monarchistyczną dyktaturą, w atmosferze nacjonalizmu. Jego pierwsze filmy, powstałe we Francji, były krytykowane i cenzurowane pod naciskiem Kościoła Katolickiego i organizacji faszystowskich. Buñuel nie godził się na taki stan rzeczy, zapragnął z nim walczyć i za swój oręż obrał sobie kamerę. Kilka dekad później Jean-Luc Godard odniósł sukces filmem „Do utraty tchu” – inteligentnym, odważnym kryminałem w duchu Francuskiej Nowej Fali. Zamiast jednak spocząć na laurach i do końca życia robić konwencjonalne opowieści o zbrodni, Godard postanowił wykorzystać nowo zdobytą sławę do walki o prawa robotników i kobiet, do sprzeciwu przeciwko kolonializmowi francuskiemu i wojnie w Wietnamie, do zajęcia stanowiska w sprawach, które były dla niego ważne. Zasłynął cytatem: „Fotografia jest prawdą, a kino jest prawdą 24 razy na sekundę”. Być może właśnie dlatego również uznał, że najskuteczniejszą walką o dobro uciskanych będzie ta przy pomocy kamery filmowej. Dzisiejsze czasy niosą szereg nowych problemów – i nowych możliwości w kinematografii. Nic dziwnego, że nowe pokolenie twórców z chęcią sięga po metody starych mistrzów.

A czemu akurat satyra, znana jako forma krytyki politycznej od stuleci? Może dlatego, że sięga do naszych najprostszych i najbardziej podstawowych emocji. Rozbawienie, zaskoczenie, oburzenie, strach – forma przystępna wywoła je u najmniej wymagającego widza. Kiedy ten jest już w odpowiednio emocjonalnym stanie, może zacząć dostrzegać wątki, podteksty i przekazy, których nie dostrzegłby w dziele pozostawiającym go obojętnego. W ten sposób filmowcy od lat walczą w imię różnych wartości – także tych wymagających kwestionowania status quo i niesprawiedliwych porządków. Oby taka walka trwała tak długo, jak będzie potrzebna – nic zresztą nie wskazuje, żeby miała się zatrzymać. Po tegorocznym sukcesie filmu „W trójkącie”, na pewno podobnych produkcji zjawi się wkrótce więcej.

Michał FILIPIAK