Osoba śląska


Tożsamość śląska stanowi coś mojego, coś własnego. Jest na tyle krucha, że muszę obchodzić się z nią bardzo delikatnie. Choć często ukazuję jej wierzchnie warstwy, to do głębi rzadko kiedy ktoś dostaje wgląd. Większość być może nawet nie chce, zmęczona i zanudzona moją nadmierną ekspresją tej śląskości w wydaniu pop. Czy im się dziwię? Zupełnie nie. Nie wychodzę jednak poza tę ograniczoną wersję z jednego powodu - moja śląskość wydaje mi się czymś zbyt delikatnym, by podzielić się nią w całości. Czasem myślę, że gdyby ktoś inny potrzymał ją chociaż na chwilę w swoich dłoniach, to rozsypałaby się w drobny mak, zostawiając mnie z niczym.

Jakie etapy mojego życia związane z lokalną kulturą mogę wyróżnić? Dorastam wśród znajomych, których ojcowie w większości są górnikami. Pierwszego dnia szkoły dyrektorka wywołuje mnie na środek sali gimnastycznej, po czym uroczyście wręcza mi tytę – kartonowy róg wypełniony słodyczami, przygotowany wcześniej przez rodziców. Następuje pierwsze zderzenie światów, gdy nagle w podstawówce każą mi pisać i mówić nie tak, jak w moim domu, przepełnionym gwarą, a używać poprawnej polszczyzny. Z drugiej strony jednak pojawia się szkolny kontrast, kiedy na pytanie: „where are you from?” uczą nas odpowiadać nie tylko: „I’m from Poland”, ale też „I’m from Silesia”. Co roku w pierwszych klasach podstawówki świętuje się również Barbórkę, a ojciec bliźniaków z mojej klasy przychodzi do nas w mundurze górniczym i opowiada o swojej pracy. Ja powoli dorastam i oddalam się od tego śląskiego świata, mimo że nadal krajobraz za oknem tworzą górnicze szyby i hałda. Na tę ostatnią zresztą wchodzę często podczas ciepłych letnich wieczorów. Czy jest to dozwolone? Nie, ale chyba od tego jest młodość, by robić rzeczy, których być może i zakazano. Skoro nikomu nie szkodzą, to jaki tworzą problem? Ostatecznie zaś opuszczam Śląsk i staję się osobą studencką z Łodzi. Wcześniej jednak budzi się we mnie lokalny patriotyzm, który nie bardzo rozumiem. Ciągle odkrywam, jak to jest być nią – osobą śląską.

Moje poczucie przynależności do narodu śląskiego budzi się późno i zupełnie niespodziewanie. Konfunduje mnie przy tym przeogromnie, bo w końcu śląskość nie jest tym, czego chcę! Porzucam ją z pomocą świata zewnętrznego, określam czymś wstydliwym, godnym boomerskich kabaretów, jak ten Młodych Panów. Jednak ona do mnie wraca i no cóż, za trzecim razem słucham jej wezwania.

Zaczyna się niewinnie, czyli od pisania eseju o pracach Erwina Sówki, znanego śląskiego malarza naiwnego. Z czasem porzucam zresztą to zajęcie, ale najpierw nadaję mojej pracy tytuł „Ludowość utracona” i z niewiadomego powodu bardzo się wzruszam, widząc na jednym z obrazów biały kredens, dokładnie taki, jaki stał w kuchni mojej prababci. Później następuje wyjazd zarobkowy do Holandii. Wokół mnóstwo innych Ślązaków. Mojemu przyjacielowi, który swobodnie przełącza się z polskiego na gwarę, mówią, że słychać po nim śląskie pochodzenie. A po mnie? Po mnie już nie. Jest mi wtedy przykro, ale nie rozumiem, dlaczego. Czuję się, jakby ktoś mnie z czegoś obdarł, choć być może to ja same to zrobiłum. Ostatecznie nadchodzi czas obozu naukowego w Serocku organizowanego przez Krajowy Fundusz na Rzecz Dzieci. Pierwszego lub drugiego dnia rozmawiamy w kole o naszych tożsamościach. Pojawia się miejsce i na te z kresów, i te kosmopolityczne, i w końcu na nią, tożsamość śląską. Nie wiem, czy jestem tak zmęczone całym dniem socjalizacji, czy poruszone zwróceniem mi zaledwie kilka dni temu uwagi na brak naleciałości śląskich w mowie, czy w końcu zasmucone niedawną śmiercią prababci, ale zabieram głos. Mówię o tym wszystkim – o tym głupim kredensie, o tym raniącym wytknięciu polskości, o tym żałosnym poczuciu niebycia już osobą śląską. Następnego dnia dr hab. Barbara Bibik przynosi na nasze spotkanie dotyczące „Prometeusza w okowach” jego śląskie wydanie – „Promytojsa Przibitego”, a inna uczestniczka obozu podaje mi go, mówiąc: „masz, Ślązaczko”. Tak zaczyna się odbudowanie części mnie.

Od tej pory staram się nadrobić stracony czas. Kupuję własne wydanie „Promyjtosa…” i „Misia Pucha”. Wszystkim mówię o byciu osobą śląską. Robię z tego fundament mojej tożsamości. Próbuję sobie zrekompensować te wszystkie minione lata. Wstyd mi teraz za niektóre moje zachowania, ale moja śląskość jest dla mnie czymś nowym, odzyskanym, czymś, do czego wróciłum jak syn marnotrawny. Chcę ją celebrować. Gdy dostaję się na studia, zdarza mi się ostentacyjnie wręcz krzyczeć całym sobą: „nie jestem Polakiem, to ja – osoba śląska!”. Ludzie z mojego kierunku muszą być przygotowani na to, że na angielskim prowadzę nudne rozmowy o Śląsku, na zajęciach z nauki o komunikacji używam gwary, za to na rosyjskim pytam, jak powiedzieć „jestem ze Śląska”, zamiast „jestem z Polski”. Może ma to w sobie coś z „fake it ‘til you make it”, chociaż oczywiście moja tożsamość nie jest wymyślona. Jest za to krucha, bo zaniedbana. Ale nie tylko przeze mnie. Przez szkoły, które nie uczą gwary. Przez rodziny, które zakopują niewygodne politycznie, rodzinne dzieje. Przez polityków, którzy ignorują Ślązaków jako mniejszość etniczną. A ja tak bardzo chcę przecież być osobą śląską. Chcę też nie musieć budować jej na strzępkach. Chcę, żeby nie była tak delikatna. Ostatecznie zaś chcę, żeby powiedzenie: „jestem nią”, wiązało się z czymś więcej niż z faktem urodzenia się na Śląsku. Dlatego tak bardzo zachłysnęłum się moją odrębnością etniczną, gdy się do niej przyznałum i zaczęłum szukać jej przejawów.

Bo ja widzę swoją odrębność. Zauważam tradycje regionalne, zwłaszcza w okresie świątecznym. Słyszę gwarę, która nawet mi przychodzi naturalnie w przestrzeniach niepublicznych, takich jak kuchnia. Czytam książki o mojej ojczyźnie i nie potrafię podczas nich nie oburzać się na doznane krzywdy czy nie wzruszać. To wszystko po prostu nie jest mi obojętne. Jednak są te igiełki, małe ukłucia bólu, gdy ktoś zwróci mi uwagę, że wcale nie jestem takie śląskie, jak chciałubym być, że trochę udaję. Gdy osoby przyjacielskie mówią mi, jak pięknie brzmi gwara mojego ojca, a ja tak nie potrafię. Gdy wspomniani już pracownicy z Holandii mówią o śląskich naleciałościach w mowie mojego przyjaciela, a w mojej już nie. Czuję się wtedy jak oszust. Czy inni nie mogą zauważyć, że staram się, jak mogę? I jeszcze są ci ludzie, którzy słysząc o moim pochodzeniu, mówią: „powiedz coś po śląsku”! Zawsze się wtedy czuję jak Shrek, gdy ten mały, wredny chłopiec powtarza: „no zarycz, no” - jakby moja tożsamość nie była czymś poważnym, a spektaklem, który mam odstawić ku uciesze innych. Pamiętam też moją wizytę w Muzeum Śląskim wraz z osobami przyjacielskimi, Polakami. Wykonujemy test na znajomość śląskiej godki i w którymś momencie ekran znowu komentuje dobrą odpowiedź słowami: „ja, rychtig!”. Jedna z osób pyta mnie lekko oburzonym tonem: „dlaczego w tym śląskim macie tyle niemieckiego!?”. Nie odpowiadam wtedy nic sensownego, choć dzisiaj może bym rzuciłu, że z Niemcami łączy nas równie skomplikowana relacja jak z Polską. Z drugiej strony, co ja mam powiedzieć przełomowego o tej niemieckości, gdy na osiemnastce kolegi lub na ślubie brata co najmniej jedna trzecia zaproszonych gości mówi po niemiecku? Albo gdy całe życie na wujka Jurka woła się Jorg?

Trzeba przyznać, że moja śląskość nie jest też taka jak moich dziadków czy chociaż rodziców, a nawet mojego starszego o 10 lat brata. To w pewnym sensie tylko namiastka. W innym zaś ja wraz z resztą młodych Ślązaków celebrujemy ją być może w odrębny sposób. Choć więc na przykład mogę zgodzić się z obszernymi fragmentami „Kajś” Zbigniewa Rokity, tak bawi mnie odrobinę apostrofa skierowana do Hałdy Szarloty z mojego rodzinnego miasta, jednej z najwyższych w Europie. Dla mnie to nie jest dostojny przybytek godny wielkich słów, a swojskie miejsce, pełne ciepłych wspomnień, gdzie letnimi niedzielnymi wieczorami, kiedy kopalnia nie pracuje, wchodziliśmy z osobami koleżeńskimi pić tanie wino, robić zdjęcia aparatem, czasem nawet tańczyć wokół liter napisu przypominającego ten na wzgórzach Hollywood. Dla mnie śląskość to cieszenie się jak dziecko, gdy jakaś gra zostanie przetłumaczona nie tylko na język walijski czy szkocki, ale również naszą godkę. To kupowanie pocztówek i ilustracji postaci w śląskich strojach ludowych. To marzenie, by pójść w takim do ślubu. Wreszcie to reflektowanie, dokąd Śląsk zmierza i jak zbudować go na nowo, nie zapominając o węglowej przeszłości, a jednak zamieniając kopalnie we wspomnienie. Przede wszystkim zaś jest to wieczny konflikt: jak wyrażać siebie, o co walczyć, a czy jeżeli już raz się wyjedzie, to czy wracać?

Mnie i wielu innym tożsamość śląska została odebrana w toku naszej socjalizacji. Czasem wbrew sprzeciwom, czasem przy cichej aprobacie. Najpierw byliśmy cenzurowani, a potem dużo częściej dokonywaliśmy autocenzury. Teraz i ja, i inni musimy budować ją na nowo, a proces ten nie jest łatwy. Minął rok, od kiedy ja zaczęłum to robić, ale jestem tylko trochę mniej zagubione niż na początku. Teraz jednak chcę przede wszystkim dzielić się śląskością i uczyć gwary na nowo. Dlatego piszę ten tekst. W domu godom, zamiast mówić. Kupuję mojej osobie przyjacielskiej na święta kubek z napisem „karlus”, a w paczce wysyłam też piwożki i moczkę. Innym rozdaję pocztówki Kasi Witerscheim z cyklu „Ślązacy”. Za to osobie, z którą się spotykam, czytam śląskie tłumaczenie „Kubusia Puchatka” i magluje ją, by sięgnęła po „Kajś” Zbigniewa Rokity. Robię to wszystko, bo tak bardzo chcę, by wszyscy zrozumieli tę moją wątłą śląskość, ale nie zawsze potrafię o niej dobrze mówić, dlatego zastępuję własne słowa gadżetami, ilustracjami i cudzymi wywodami. Boję się przyznać, jak bardzo jestem zagubione, ponieważ same muszę stworzyć podstawy, na których będę budować. Równocześnie wierzę, że nie tylko ja przez to przechodzę i wszyscy doczekamy się czasów, gdy narodowość śląska będzie uznana, nasz język zagości w szkołach, a godka nie będzie obecna tylko w nieśmiesznych kabaretach. I tego właśnie życzę nam wszystkim, osobom śląskim.

Karolina Przemo SOBIK