Pierwszą queerową postacią Disneya jest…


[Photo by Jayme McColgan on Unsplash]

Nadszedł koniec sierpnia, co oznacza, że dwa miesiące temu skończył się Miesiąc Dumy. Czy ów zaś różnił się od tych z poprzednich lat? Raczej nie – znów ulicami miasta przeszły marsze równości komentowane tak samo zgryźliwie przez konserwatystów jak dawniej, znów padło wiele pustych obietnic ze stron niektórych partii politycznych i znów znalazło się kilka korporacji uważających pinkwashing za idealną strategię marketingową. Skoro już o tych ostatnich mowa, to warto przyjrzeć się firmie, która stosuje go od wielu lat, a nawet udoskonaliła praktycznie do perfekcji strategię przywłaszczania queerowych narracji bez oferowania prawdziwej reprezentacji. Jako że niecały miesiąc temu jej platforma streamingowa, Disney+, wystartowała w Polsce, trudno znaleźć lepszy czas, by dokonać małego prześwietlenia.

Na listę szemranych korporacji Disney wpisał się już dawno – ironicznie można rzec, że gdy dinozaury jeszcze wlokły swoje ciężkie łapska po powierzchni Ziemi. Trudno wręcz znaleźć moment w historii marki, w którym się na niej nie znajdowała. Można by pomyśleć, że z czasem będzie lepiej, że nastąpi jakiś zwrot. Otóż nie. Liczba niecnych praktyk niestety jedynie się powiększa, a jej końca nie widać. Nie o tym jednak będzie ten artykuł. Będzie za to o jednym konkretnemu zjawisku – pinkwashingu Disneya oraz sprawności, z jaką udaje mu się wplatać queerowe narracje w ich wszelakie utwory, jednocześnie nie zapewniając prawdziwej reprezentacji. 

Co tu dużo mówić – cel uświęca środki, a gdy tym celem są pieniądze, to osoby queerowe przestają się liczyć, prawda? Trzeba pamiętać, że jeżeli wątek dotyczący nieheteronormatywności postaci będzie zbyt istotny dla fabuły, Disney nie dałby rady ocenzurować go w niektórych państwach! Równocześnie jednak korporacji trudno jest zrezygnować z szansy na bycie uznanym za tę postępową i na zbieranie za to laurów. Dlatego też można rzec, że Myszka Mickey od lat opracowywała formułę na to, by mieć ciastko i zjeść ciastko. Niestety wygląda na to, że zaczyna ona przynosić efekty.

Ogromny sprzeciw i mnóstwo gorzkich żartów rok temu wywołało zamieszczenie na mediach społecznościowych Disneya grafiki z tradycyjnymi postaciami studia (jak Kaczor Donald czy Myszka Mickey) na tle tęczowej flagi z podpisem „Pod tęczą jest miejsce dla wszystkich”. Komentujący nie bali się wytknąć, że wszystkie postaci zaprezentowane tam są hetero, co kłóci się z ideą tego, czym jest Miesiąc Dumy. Do materiału promocyjnego odniósł się również Alex Hirsch (animator stojący za sukcesem „Wodogrzmotów Małych”), komentując: „Disney prywatnie: Wytnijcie nieheteronormatywną scenę! Możemy stracić cenne pieniążki z Rosji i Chin! Disney publicznie: Tut tut daliśmy dzisiaj tęczową nalepkę na zderzak Zygzaka McQueena POCHŁANIAJCIE NASZE DZIEŁA DZIECIAKI”. Grafika wywołała szczególnie wiele frustracji, ponieważ została zamieszczona dosłownie kilka dni po tym, jak do mediów trafiła informacja o przejęciu kolejnego niezależnego studia animacyjnego przez Disneya. Ne byłoby to niczym szczególnym w czasach monopolizującego się rynku, gdyby przy okazji nie zostały wstrzymane prace nad ukończonym w 75% filmie animowanym o queerowych postaciach. Można więc stwierdzić, że hipokryzja marki w 2021 roku ukazała się wszystkim w pełni.

Warto zwrócić uwagę na to, że od 2018 roku Disney czerpie zyski ze sprzedaży tęczowego merchu na swoich stronach, jak również w parkach rozrywki. Przede wszystkim promowane są tęczowe koszulki, kubki, piórniki czy czego innego dusza zapragnie związane z markami przejętymi przez Disneya. W końcu zawsze znajdzie się mnóstwo chętnych na zakup tony przedmiotów z tęczowym logo Marvela czy Star Wars Dopiero w tym roku Disney zdecydował się na promocję Pride Collection związanej z Miesiącem Dumy. Tym razem na szczęście dochód z niej pójdzie na fundacje zajmujące się walką o prawa osób LGBTQ+… choć może nie cały? Oficjalny komunikat głosi bowiem, że zyski uzyskane do końca czerwca zostaną przekazane owym fundacjom. Co z przychodami z kolekcji uzyskanymi później? Odpowiedź jest oczywista dla wszystkich. Nie należy także zapominać o wcześniejszych latach, gdy całość zysków trafiała do kieszeni korporacji. To zaś tworzy wątpliwości, czy zasługuje ona na pochwały, które zbiera teraz.

Porzucając jednak kwestię ogólnej polityki firmy względem społeczności LGBTQ+, czas przyjrzeć się temu, jak przedstawia się ją w produkowanych przez Disneya filmach i serialach. Już od wielu lat krąży żart na temat pierwszego queerowego bohatera w Disneyu. Same studio ogłaszało co najmniej czterech różnych, po tym jak przy każdym dostawało zarzut, że zaproponowana przez nie reprezentacja jest tak mało obecna, iż niemal nieistniejąca. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego oczekiwano czegokolwiek innego po przedstawieniu publiczności bardzo stereotypowo gay coded pomocnika Gastona, czy też bezimiennej policjantki mówiącej jedno zdanie o córce swojej dziewczyny. 

Wiele kontrowersji wzbudziły zeszłoroczne dzieła Disneya, czyli „Luca”, „Raya i ostatni smok” i oczywiście „Loki” (ciekawą analizę na ich temat buduje youtuber James Somerton i nie ukrywam, że posiłkuję się w części jego spostrzeżeniami). Zacznijmy od krótkiego opisu fabuły „Luki”: 

Młody chłopiec nie czuje, że znajduje się w miejscu, w którym powinien, ani nie zgadza się z oczekiwaniami nałożonymi na niego. Podczas jednej ze swoich wycieczek poznaje dzieciaka takiego jak on, żyjącego jednak w zupełnie inny sposób. Pod jego wpływem sam zaczyna prowadzić podwójne życie i ukrywać je przed rodziną. Jego nowo poznani przyjaciele stają się dla niego ważniejsi niż ktokolwiek. Finalnie jego biologiczna rodzina również zaczyna go wspierać, a na koniec babcia mówi, że może nie wszyscy będą go akceptować, ale jak długo będzie się trzymał tych, którzy to robią, tak długo będzie bezpieczny. 

Nie ma niczego dziwnego w tym, że mnóstwo osób nieheteronormatywnych, zwłaszcza społeczność gejów, odnalazła siebie w tej narracji. Przedstawia ona bowiem wręcz podręcznikowy przykład tego jak wygląda queerowe wchodzenie w dorosłość. Zwłaszcza fakt, że Lukę w nowy świat wprowadza inny chłopiec (który wydaje się być nim zainteresowany i w fabule okazuje między innymi zazdrość względem niego), sprzyjał powstawaniu nowych interpretacji. Gdy zaś nadszedł czas wywiadów z twórcami, to w praktycznie każdym podkreślany był brak wątku nieheteronormatywnego w filmie. Reżyserzy raz za razem w coraz dobitniejszych słowach zaprzeczali, jakobyy ich zamysłem miało byćprzedstawienie queerowych dzieciaków. Całość wręcz sprawia wrażenie, jakby narracja na temat młodego geja została niejako zawłaszczona przez nich i wbudowana w tradycyjną, konserwatywną historię, którą chcieli opowiedzieć. 

Podobnie sprawa ma się z „Rayą i ostatnim smokiem”, gdzie wiele lesbijek dostrzegło napięcie między bohaterkami i wywnioskowało, że być może łączyło je coś w przeszłości. Po raz kolejny te domysły zostały jednak ucięte przez twórców, podkreślających jak niefeministyczne to założenie - kobiety przecież powinny móc się po prostu przyjaźnić, bo nie wszystko musi nagle oznaczać relację romantyczną. W końcu mamy do czynienia z po prostu „gals being pals” (kto wie, ten wie). 

Zabawnie sprawa ma się również z „Lokim”. Część fanów Marvela bowiem bardzo podekscytowało, że w aktach Loki jest opisany jako osoba niebinarna, a w jednej scenie sugeruje bycie biseksualnym. Spokojna jednak głowa – pomimo bycia osobą niebinarną wobec Lokiego używa się jedynie męskich zaimków i sam również przybiera tylko męskie formy. Co zaś do jego bycia bi – randkuje najwidoczniej tylko z kobietami, zaś scenarzystka, która umieściła tę linijkę w serialu, już nad nim nie pracuje. 

Na koniec, warto też wspomnieć o animacji „Buzz Astral”, która niedawno trafiła do kin. Podczas jej projekcji na ekranie pojawia się krótki lesbijski pocałunek, pocałunek, który Disney nakazał wyciąć, a obecność sceny uratował dopiero silny protest pracowników Pixara.

Obecne działania Disneya są po prostu niebezpieczne. Korporacja ta opanowała bowiem idealnie strategię bycia „woke” w oczach swoich konsumentów, nie starając się równocześnie podejmować prawdziwych działań na rzecz społeczności LGBTQ+. W końcu to żadna trudność wypuścić tęczową kolekcję i obiecać przeznaczenie części zarobków na walkę o prawa osób queerowych, jednocześnie przemilczając fakt wykorzystywania przez lata tęczowej flagi jako generatora zysków. Łatwo także namówić nieheteronormatywną pracowniczkę do chwalenia w swoich mediach społecznościowych współpracy z Disneyem nad wspomnianą kolekcją, a równocześnie zignorować wpis animatora, któremu kazano usunąć niewygodne dla firmy sceny. Ostatecznie bez wysiłku można także budować narracje sprawiające wrażenie inkluzywnych, a w wywiadach żywo gasić zapał tych, którzy dali się na nie nabrać. W końcu społeczność LGBTQ+ raczej zignoruje owe wypowiedzi i dalej będzie pocztą pantoflową roznosić wieść o „animacji Pixara o gejach”, za to kontrahenci na rynku rosyjskim i chińskim nie będą mieli do czego się przyczepić. Choć więc chcę wierzyć, że progresywne zmiany w studio naprawdę zachodzą, to jednak nam wszystkim przyda się odrobina braku zaufania wobec niego. W końcu nie wszystko złoto, co się świeci.

Karolina Przemo SOBIK