Eurowizyjna burza


Kontrowersje i brak zaskoczeń – tak można by podsumować tegoroczny finał Konkursu Piosenki Eurowizja. W tym roku wygrała Ukraina i jest to wygrana istotna. Przede wszystkim udowadnia ona widzom z całej Europy, że Ukraina ma swój folklor, język i historię, czyli to, co tak bardzo chcą jej odebrać Rosjanie. Kalush Orchestra zdobyła w tym roku rekordową liczbę głosów, a zespół zwyciężył z ogromną przewagą punktową. Złośliwi powiedzą, że to werdykt polityczny, bezpośrednio związany z wojną. Nie jest to nowy zarzut, ale w gruncie rzeczy jego prawdziwość nie ma żadnego znaczenia.

Wojna za naszą wschodnią granicą z pewnością obudziła w widzach
i jurorach sympatię do ukraińskiego zespołu, choć Ukraina od wielu lat radzi sobie na Eurowizji nieźle, znacznie lepiej niż chociażby Polska. Poza tym, „Stefania” Kalush Orchestry jest dobrym kawałkiem. Był w tym występie pewien trudny do zdefiniowania eurowizyjny kunszt, był luz, ale i sentyment, bo przecież utwór traktuje o samotnej matce. Było wyraziście, bo muzyka ludowa mieszała się w zaskakujący sposób z rapem. Były też zachwycające stroje – niby każdy z innej bajki, a jednak spinało się to w całkiem sensowną całość. Ile elementów zmieściło się w tym występie! Ale mimo tego luzu, nie zabrakło ważnego apelu ze sceny o pomoc dla Mariupola. Częstotliwość wpisywania w wyszukiwarkę nazwy tego miasta gwałtownie wzrosła.

Czym jest Eurowizja?

Odnoszę wrażenie, że krytycy Eurowizji zwyczajnie jej nie rozumieją. Muzyka ma w tym konkursie znaczenie drugorzędne. Liczy się show i do pewnego stopnia gra na emocjach zaangażowanych w oglądanie konkursu Europejczyków (a od kilku lat także Australijczyków). Przewidywanie, który zestaw emocji poruszy nas w tym roku, jest wielką sztuką – chyba, że dzieje się coś ważnego. Trudno, żeby ważne wydarzenia w Europie, takie właśnie jak wojna czy w ubiegłym roku pandemia, nie miały żadnego znaczenia.

Jasne, że werdykty jurorów i widzów nie są obiektywne. Mamy przed oczami zbyt szeroki wachlarz wystąpień, żeby być w pełni zgodni, nie mówiąc już, że trzeba jakoś pogodzić oceny z sympatiami narodowymi. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie da się obiektywnie ocenić konkursów artystycznych, nawet gdy walory muzyczne są na pierwszym miejscu. Ale Eurowizja to nie ten przypadek, bo tu jest miejsce na wszystko – sztucznego psa na scenie (Mołdawia), piosenkę o myciu rąk (Serbia), czy dwuznaczną wariację na temat baśni o Czerwonym Kapturku, śpiewaną przez dwa wilki (Norwegia). A to tylko przykłady z tegorocznej edycji. Warto docenić, że to też jedyna okazja w roku, kiedy na antenie TVP można zobaczyć całujących się mężczyzn i masę tęczowych flag.

Burza wokół głosowania

Kto nie czeka na tę największą dawkę adrenaliny wieczoru z zapartym tchem, ten nie rozumie idei Eurowizji. To właśnie podczas ogłaszania jurorskich werdyktów wychodzą wszelkie polityczne niesnaski i
międzynarodowe sympatie. Głosowanie to niezły barometr nastrojów geopolitycznych w Europie, o ile potraktujemy je z przymrużeniem oka. W tym roku zabrakło właśnie tego ostatniego, a tegoroczne głosowanie wzbudziło wiele negatywnych emocji. Wszystko dlatego, że jurorzy z Ukrainy nie przyznali polskiemu reprezentantowi ani jednego punktu, podczas gdy jurorzy z Polski dali Ukrainie najwyższą notę. Zawrzało, zwłaszcza w środowiskach prawicowych, gdzie reakcje na decyzję ukraińskich jurorów zaczęły wymykać się spod kontroli i szybko stały się pretekstem do szkalowania Ukraińców. Ale nawet mniej konserwatywni Polacy nie kryli rozżalenia. Szybko okazało się, że to nieprzyznanie punktów to tylko częściowo prawda, bo ukraińscy widzowie przyznali Polsce punktów 12 (najwięcej). Sprawa odbiła się jednak w mediach na tyle szerokim echem, że kilka dni po finale konkursu przepraszali Polskę jurorzy, ambasadorowie, Ukraińcy mieszkający w Polsce, a nawet zwycięski zespół.

A to nie jedyna burza wokół głosowania. Europejska Unia Nadawców (EBU) anulowała punkty sześciu krajom (to Czarnogóra, San Marino, Rumunia, Gruzja, Azerbejdżan i Polska), które w półfinałach miały głosować według wzoru. Stronnicze wyniki zostały wykryte już po próbie generalnej drugiego półfinału. Zgodnie z przepisami, zastosowano wtedy procedurę zastępczych wyników – porównane zostały rezultaty państw bliskich geograficznie, a wynik został uśredniony na podstawie rezultatów głosowań z poprzednich lat. Te zasady miały zastosowanie zarówno podczas drugiego półfinału, jak i finału.

Dziwna to decyzja, ale jeszcze dziwniejsze było to nagłe oburzenie EBU, bo schematyczne i dość przewidywalne głosowanie wielu krajów nie jest niczym nowym. Są zasady, od których praktycznie nie ma wyjątków: Cypr głosuje na Grecję, Finlandia na Szwecję (zwykle bez wzajemności), a
Portugalia na Hiszpanię. Wielka Brytania najczęściej ląduje na samym końcu, choć ten rok był wyjątkiem – Brytyjczycy otarli się tym razem o zwycięstwo. Ale i to można było przewidzieć, bo wystawili do konkursu megagwiazdę TikToka.

Wszystkie te kłótnie i zależności nie mają jednak teraz znaczenia. Wygrała Ukraina, a to oznacza, że ta wojna jeszcze Europejczykom nie spowszedniała. Europa Zachodnia zwróciła znów oczy na wschód. Jest coś poruszającego w nadziei wyrażonej przez prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełeńskiego, że następna Eurowizja odbędzie się w Mariupolu. Już wolnym.

Anna PAŁAMAR