Nie ma równości bez bezpiecznej aborcji


Cała Polska żyje tragiczną śmiercią trzydziestoletniej Izabeli, ofiary nieludzkiego prawa antyaborcyjnego. Tymczasem ruch anti-choice, napędzany mizoginią i nieonieśmielany przez nikogo, rośnie w siłę i prze dalej – tym razem na tapet wziął zrównanie aborcji z zabójstwem. Aby zwyciężyć w tej walce, de facto toczonej o nasze życie i zdrowie, musimy przestać obawiać się radykalizmu i zawalczyć o aborcję tak, jakby była naszym prawem i gwarantem równości. Bo nimi jest.

Płacimy cenę za bierność

Po raz pierwszy w życiu płakałam czytając o śmierci osoby, z którą nie byłam w żaden sposób związana, której nie znałam. A mimo to emocje, które mi towarzyszyły w tamtym momencie, zdawały się wyrażać coś zgoła odmiennego. Być może dlatego, że na miejscu tragicznie zmarłej Izabeli mogła się znaleźć każda z nas, w tym ja. Świadomość, że mogłabym umrzeć osamotniona, zlekceważona i obdarta z wszelkiej godności wzbudziła we mnie olbrzymi gniew. Gniew, który narastał we mnie od momentu wyroku pseudo Trybunału Konstytucyjnego aż do teraz, kiedy osiągnął punkt kulminacyjny. Wraz ze złością pojawiła się jednak pewna refleksja, być może spowodowana równoczesną lekturą książki Rebekki Solnit „Nadzieja w mroku” – tak, jesteśmy w beznadziejnej sytuacji i dlatego właśnie powinniśmy działać. Tylko jak działać skutecznie? 

Kiedy wracam myślami do tego, jak zeszłoroczny gniew prawie wszystkich polskich kobiet i jego potencjał zostały zmarnowane, to chce mi się krzyczeć jeszcze głośniej niż na protestach, tym razem z poczucia bezsilności, że to nie tak powinno wyglądać, coś trzeba zmienić. Okazało się, że recepta na to jest banalnie prosta, a jednak zbyt wiele kobiet bało się po nią sięgnąć – w kwestii aborcji musimy być r a d y k a l n e. Bo o zdrowie, życie, godność i bezpieczeństwo trzeba walczyć radykalnie. W Polsce strach przed radykalizmem jest nad wyraz duży, a samo znaczenie tego słowa – wręcz zdemonizowane. Co i rusz nieśmiałe sugestie, żeby zaostrzyć ton wypowiedzi i postawić na stanowczość są uciszane, właściwie duszone w – nomen omen – zarodku. Od razu nasuwają mi się na myśl słowa Martina Luthera Kinga: „Jestem blisko dojścia do przykrego wniosku, że największą przeszkodą w walce Czarnych o swoją wolność nie jest członek Ku Klux Klanu, czy Rady Białych Obywateli, ale umiarkowany Biały, którego bardziej obchodzi «porządek» niż sprawiedliwość; który woli negatywny pokój, definiowany przez nieobecność napięcia, od pozytywnego pokoju, definiowanego przez obecność sprawiedliwość […]”.

Dosyć analogicznie: współodpowiedzialnymi za bieżącą sytuację, kiedy autonomia kobiet jest systematycznie pogwałcana, są wszyscy razem wzięci pseudocentryści, „zdroworozsądkowcy”, słowem po prostu stare dziady, które wiedzą lepiej, co czuje kobieta w momencie aborcji i którzy swoją średniowieczną perspektywą karmią nas od dziesięcioleci. Aborcja? Tak, ale – po czym wymieniane są trzy założenia tzw. kompromisu aborcyjnego. To bardzo uprzejme z państwa strony, jednak osobiście wolałabym nie doświadczyć traumatycznych przeżyć, żeby móc decydować o sobie. 

Kiedy rzeczony „zdroworozsądkowiec” usłyszy o postulacie aborcji na życzenie do 12 tygodnia ciąży, od razu uruchamia standardowy wystrzał kontrargumentów, który sprowadza się do przeświadczenia, że kobieta nie jest na tyle odpowiedzialną istotą, żeby o sobie w pełni decydować; że potrzebuje opiekuna, który nią pokieruje; że w takiej sytuacji wymagane jest przedstawienie ewentualnych korzyści donoszenia ciąży, bo przecież w każdej sytuacji, gdzie kobieta ma podjąć decyzję, trzeba zakwestionować jej zdolność do samodzielnej analizy sytuacji. Czyli jeśli nie przemoc i mizoginia, to seksizm. Zaiste, zastanawiam się, kto nas, kobiet, nienawidzi bardziej.

Stanowczość punktem wyjścia

Przewaga ruchu anti-choice wyrosła na polu nierównowagi sił, za którą współodpowiedzialni są wspomniani wyżej przeze mnie zwolennicy „kompromisu i ugodowości” (warto w tym momencie odnotować, że jest to kompromis pomiędzy panami u władzy i kościołem, czyli kolejnymi panami u władzy, bo na pewno nie uwzględnia kobiet). To wszystko z prostego powodu: to oni najczęściej byli u władzy i poprzez swoją „bierność” i „ostrożność” hamowali inicjatywy na rzecz rozszerzenia praw reprodukcyjnych do przypominających zapisy jakkolwiek humanitarne (to samo można powiedzieć o prawach osób LGBT+; dzisiejsze kampanie nienawiści przez lata nabierały śmiałości, niczym niepohamowane), przez co zamordości rośli w siłę. Bo kto niby miałby ich hamować? O stosunku centrystów do praw kobiet zdążyliśmy już sobie powiedzieć, ale co zrobić, jeśli nawet niektóre działaczki na rzecz bezpiecznego dostępu do aborcji i praw reprodukcyjnych omijały i nadal omijają jak ogień dosadnych stwierdzeń i postulatów? 

Przykładem takiej autocenzury może być koncentrowanie się na korzyściach brania tabletek antykoncepcyjnych w przypadku endometriozy, niż głośnym wypowiadaniu tego, co każda z nas wie, ale wstydzi się głośno powiedzieć: że pigułki bierzemy, żeby uprawiać seks i nie mieć dzieci. Osobiście to, co stało się z Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet uważam za ogromną porażkę ruchu feministycznego w Polsce. Miałyśmy okazję stworzyć organizację, która za punkt wyjścia i punkt honoru stawiałaby prawa kobiet i ich obronę, a tymczasem zrobił się z niej swoisty patchwork różnych idei i postulatów. Myślę, że od takiej mozaiki są raczej partie polityczne lub stowarzyszenia obywatelskie, a nie ogólnopolska inicjatywa na rzecz praw kobiet. 

Tymczasem Kaja Godek lata od jednych narodowych mediów do drugich i nadaje o jakichś pigułkach śmierci i, bez jakiegokolwiek zahamowania, zrzuca winę za śmierć Izabeli na feministki. Widocznie zaczyna zarysowywać się przewaga ruchu anti-choice na ruchem pro-choice: są nią s t a n o w c z o ś ć i bezkompromisowość. Trafnie ujęła to Rebecca Solnit: „Niekiedy nasi wrogowie wiedzą to, w co uwierzyć nie potrafią nasi przyjaciele”. Co z tego, że śmiejemy się po kątach z anti-choice’owych zbiórek podpisów, zbieranych na Patelni czy po plebaniach, lub kolejnych antynaukowych bzdur, które publikują na swoich stronach internetowych? Feministyczne wyśmiewanie nie zatrzymało tych działań: nie oszczędzają ostrych słów,  stosują wojowniczy, przepełniony żądzą walki język, w jakim tworzą swoje postulaty i bronią swoich racji. Przez brak zdecydowanych kroków ze strony ruchu pro-choice wyrósł nam ten chwast. Potrzebujemy takiej stanowczości, potrzebujemy uwierzyć w hasła, które głosimy całym sercem. A przede wszystkim powinien potraktować kwestię aborcji jako kwestię życia i śmierci – czyli w sposób radykalny.

Aborcja to coś więcej niż zabieg medyczny

Nie zamierzam owijać w bawełnę. Tak samo nie zamierzam w przyszłości umierać za zlepek komórek, który mógłby się stać w przyszłości moim dzieckiem, ale niekoniecznie musi (a ja raczej nie zmartwychwstanę, więc oszczędzę sobie tę loterię). Dlatego powiem wprost: nigdy nie będzie równości płci, jeżeli kobiety na całym świecie nie uzyskają dostępu do aborcji. Aborcji bezpiecznej i na życzenie. Celowo nie użyłam słowa legalnej, bo uważam, że prawny dostęp do aborcji powinna regulować pusta kartka – kodeks karny nie może zawężać ludzkiej autonomii do jakichś kilku punktów. Od tego stwierdzenia należy wyjść, podporządkować mu cały ruch. Bo tak się składa, że ciąża i jej konsekwencje rzutują na nasze życie. 

Problem jest jednak szerszy – cała infrastruktura i programy społeczne są tak skonstruowane, że nasuwa mi się nieprzyjemny wniosek, iż mają za zadanie zniechęcać kobiety do powrotu do życia sprzed ciąży, czyli głównie aktywności zawodowej. Zakaz aborcji jest szczególnie niebezpieczny dla kobiet ubogich i bez kapitału wiedzy; prawda jest taka, że ta, która ma kasę sobie poradzi, co cynicznie poniekąd przyznał sam Kaczyński, a tymczasem ubogie kobiety umierają osamotnione w piwnicach. Poczynając od braku miejsc w żłobkach i przedszkolach, poprzez nieprzyjazną rodzinom infrastrukturę (nierówne chodniki, brak dogodnych połączeń komunikacyjnych, uprzywilejowanie samochodów, brak miejsc do karmienia piersią), a kończąc na słabej jakości usługach publicznych i rzeczy absolutnie zdumiewającej – wymazywania z ciąży i jej dalszych perypetii ojców, tak jakby kobiety zapładniały się same. 

Aborcja to coś więcej niż zabieg medyczny. To realne narzędzie, za pomocą którego kobieta może rozporządzać swoim życiem i nie musi zmieniać go drastycznie poprzez fakt bycia w niechcianej ciąży. Nie wiem, czy jest sens po raz kolejny przypominać, że „obrońcy życia” to przede wszystkim osoby, które nienawidzą kobiet, bo oprócz nazywania nas „morderczyniami” nie robią nic, żeby r e a l n i e zmniejszyć liczbę aborcji. W końcu nawet najsurowsze prawo aborcyjne nie likwiduje samego procederu, tylko sprawia, że odbywa się on w warunkach skrajnie niebezpiecznych, gdzie, o ironio, umierają kobiety. Kiedy usłyszą o edukacji seksualnych w szkołach, dym wychodzi im nozdrzami i uszami, a kiedy ktoś zaproponuje, żeby (o, zgrozo!) odpowiedzialność za ciążę wziął ten, kto dziecko zmajstrował, tajemniczo milkną. Więc dopóki mężczyźni nie zaczną zarabiać mniej ze względu na fakt, że w są w stanie spłodzić dziecko, dopóki nie zacznie wisieć nad nimi widmo utraty pracy z tegoż samego powodu i – co najważniejsze – dopóki nie zaczną im grozić poważne konsekwencje zdrowotne z racji ich płodności – aborcja będzie koniecznym warunkiem do osiągnięcia równości płci.

Ani jednej więcej

Jedna z nas musiała umrzeć, aby ponownie wzbudzić w nas wszystkich gniew. Pytanie tylko, czy nadal mamy do czynienia z tym samym rodzajem gniewu, który towarzyszył nam na wielu zeszłorocznych manifestacjach. Uważam, że nie. Jak już wspomniałam, potencjał zeszłorocznej złości został zmarnowany i pogrzebany. Mówiąc dosadnie, tamci robią z nami, co im się podoba, przy czym śmieją nam się prosto w twarz. Co możemy zrobić w takiej sytuacji? 

Przede wszystkim: wyciągnąć wnioski z poprzednich niepowodzeń. Odrzucić na bok lęk i wszelkie wątpliwości – w momencie, w którym r e a l n i e umieramy, pora przestać się zastanawiać, co się przyjmie, a co nie, co jest społecznie akceptowalne, a co wymaga dyskusji. Kiedy widmo powikłań zdrowotnych, a nawet zgonu, wisi teraz nad każdą ciężarną osobą w Polsce, trzeba stanowczej radykalności. Należy postawić na pierwszym miejscu kobiety, nie zapominając przy tym o osobach transpłciowych, które mogą zajść w niechcianą ciążę. Słowem: skupić się na osobach, które problem aborcji realnie dotyczy. Nie bawić się w żadne przybudówki partyjne, nie być przedłużeniem żadnego ugrupowania; stworzyć podmiot, który opowiada się za faktyczną równością i robić swoje. Skutecznie i radykalnie. Bo aborcja to prawo człowieka. 

Do zobaczenia na protestach. 

Aleksandra KMIEĆ

PS a jak jeszcze raz zobaczę gromady przedsiębiorców na protestach krzyczących “jebać pis”, to mnie coś strzeli. Nie wiem, wymyślcie sobie własny ruch, a nie jak zawsze zajmujecie przestrzeń kobietom, które i tak mają jej niewiele, bo zawsze znajdzie co najmniej kilku panów gotowych grzecznie wyjaśnić, co robimy źle i jak powinniśmy robić to dobrze.