Tata rapera


Profesor Marcin Matczak szybko i dość ostentacyjnie przystąpił do konsumpcji sukcesu swojego syna. W książce „Jak wychować rapera. Bezradnik” obdarzony fantazyjnym piórem oraz prometejskim poczuciem misji przedstawia trudy wychowawcze towarzyszące dorastaniu Maty. Dziełu znanego konstytucjonalisty towarzyszy na tyle natarczywa akcja promocyjna, że warto się przyjrzeć pewnym widocznym przy tej okazji mechanizmom charakterystycznym dla polskich elit. 

Według „taty rapera”, proces wychowawczy Maty obfitował w „odważne” decyzje, takie jak posłanie chłopaka do publicznego gimnazjum czy obawy przed nadaniem dziecku zbyt dużej wolności oraz inspiracje literackie, obejmujące swoim przekrojem od „Braci Karamazow” aż po „Pinokia”. Mimo tego profesor Matczak z pełną powagą poddaje utwory syna filozoficznym analizom – w „Patointeligencji” dopatruje się wielkiego traktatu na temat świadomości istnienia zła, a w „Schodkach” rzekomych hymnów na cześć różnorodności. A może na odwrót, bo te wszystkie mądrości o „głębokości ukrytego przekazu” są jak puzzle, które nadają się do uniwersalnego zastosowania. 

Kłopotliwy talent 

Nawet po pobieżnej analizie zamysł większości dokonań artystycznych Maty musi wydać się oczywisty: polega na epatowaniu prestiżem najlepszych szkół i rozrywek dostępnych jedynie dla „bananowej” młodzieży, połączonym z szeroką gamą przekleństw, aluzji do seksu czy narkotyków. Ot, niegrzeczny chłopiec operujący typowymi dla rapu wulgarnymi środkami wyrazu. Przekaz bardzo komercyjny i wręcz skrojony pod polskie szkoły średnie, gdzie bez posiadania bluzy z odpowiednio dużym logiem znanej marki czy przejścia inicjacji seksualnej lub używkowej łatwo stać się towarzysko niezauważalnym. Dla polskich nastolatków Mata tworzy więc w pewnym sensie muzykę aspiracyjną.

Matczakowi seniorowi taki wizerunek syna wydaje się nieco ciążyć. Być może w środowisku znajomych profesora, którzy niedawno posłali swoje dzieci na studia za granicę albo właśnie rozpoczęły one staże w kancelariach prawniczych, Michał Matczak uchodzi za czarną owcę. Stąd te uporczywe próby udowodnienia, że jego rap pod powierzchnią jest czymś zupełnie innym i tak naprawdę bardzo ambitnym w założeniach – i stąd te słynne tweety, o tym, że skoro Mata nie przeklina przy obiedzie, to dobry z niego chłopak.

Sami swoi 

W wymianie zdań ze Szczepanem Twardochem profesor Marcin Matczak udowodnił, że jest kompletnie nieświadomy przywileju swojego syna. „Michał zrobił w muzyce to, co zrobił sam, bez pomocy tatusia” – napisał w jednym z komentarzy na Facebooku. W mojej ocenie błyskawiczna kariera Maty sprawia wrażenie dokładnie odwrotne i jest książkowym przykładem jednej z naczelnych zasad elit III RP: cały prestiż, sława i pieniądze muszą pozostać w gronie samych swoich, sprawdzonych – członków rodzin i kółek towarzyskich. 

Prawdą jest, że w co drugim liceum znajdziemy fanów rapu, którzy coś sobie półamatorsko nagrywają. Takie utwory często odnoszą się do tematyki lokalnej, np. „gangsterskiego życia w mniejszym mieście” i kończą z tysiącem wyświetleń na YT. Na poziomie bardziej profesjonalnym hip-hopowi artyści przez wiele lat ciężkiej pracy i regularnego nagrywania zdobywają jakąś ograniczoną, branżową popularność. Ale stanowisko człowieka – symbolu rapu, kojarzonego nawet przez ludzi po pięćdziesiątce zostało oczywiście zarezerwowane dla członka nowego pokolenia starych elit.

Kto wierzy, że „Patointeligencja” - utwór artysty, który był w momencie jego wydania całkowitym anonimem – rozniósł się jedynie na podstawie prywatnych „polecajek” i linkowania znajomym niech przypomni sobie dzień, gdy niemal każdy z nas został tym teledyskiem zaatakowany na swoim feedzie. O wiele bardziej skojarzyło mi się to z raczej potężną akcją marketingową korporacji wprowadzającej na rynek nowy produkt niż ze stopniowym zdobywaniem wyświetleń na zasadzie kuli śniegowej. Ocenie Czytelnika pozostawiam zapewne przypadkowo zbieżny fakt, że ojciec Maty dysponuje odpowiednimi kontaktami medialnymi (jako ceniony ekspert w sprawach z pogranicza polityki i prawa) oraz środkami, by taką promocję przeprowadzić. 

Polski show-biznes kocha wszelkiego rodzaju „młodych” Stuhrów, Damięckich czy Kukulskie. Oczywiście nie sposób odmówić im talentu, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ich miejsce jako dyżurnych amantów w komediach romantycznych czy gwiazd festiwalu w Opolu mógłby zająć ktokolwiek inny. Ale ale – to właśnie oni mieli „plecy”. I tak przez lata dbano, żeby naprawdę wielką gwiazdą zostawał głównie ten, kto od początku miał nią zostać. Zdarzały się też próby nieudane, jak choćby przypadek Pikeja. Starsi Czytelnicy mogą kojarzyć, że kiedyś tabloidy próbowały z niego zrobić wizytówkę polskiego rapu, gdyż był synem Jarosława Kukulskiego, który z kolei był mężem Anny Jantar. Obecnie znany z absolutnie niczego Piotr Kukulski wciąż pojawia się w mediach z racji pozostawania w związku z jedną z uczestniczek programu „Hotel Paradise”. 

To nie jest kraj dla starych elit 

Jeszcze kilka lat temu takim wystąpieniom z pozycji autorytetu, w tym przypadku rodzicielskiego, w mediach zapewniono by uniwersalny poklask, dbając, aby głosy krytyczne nie przebiły się do zbiorowej świadomości. Stąd wynikać może szczere chyba zdziwienie Matczaka seniora, że jego dzieło literackie spotkało się z tak żywą polemiką. Z tego wynika też jego odrobinę groteskowa hiperaktywność dążąca do stłamszenia każdej niepochlebnej opinii. 

Dawniej oświecone porady wychowawcze mógłby wygłosić z ekranu telewizora, a głosy sprzeciwu zostałyby przedstawione w obrębie salonowej kanapy, poza zasięgiem uszu autorytetu. W epoce internetu, gdzie celebrytów publicznie „zaorać” może każdy, profesor Marcin Matczak przywodzi na myśl Czarnego Rycerza z filmu „Monty Python i Święty Graal”. Pomimo utraty kilku części ciała po drodze, wciąż z bojową miną wzywa kolejnych dyskutantów na pojedynek interpretacyjny w sprawie wzniosłych wartości, o które tak naprawdę chodziło jego synowi, kiedy rapował o piciu taniego wina nad Wisłą.  

Maksymilian MAJCHRZAK