Studentom należy współczuć, nie zazdrościć
Kiedy zbliża się październik, a w związku z nim także powrót na uczelnie, studenci (w tym i ja) często słyszą od osób trzecich, że musi to być „zdecydowanie najlepszy okres w ich życiu” i „naprawdę nam zazdroszczą tego czasu”. Panuje powszechne przekonanie, że studia są nieodłącznie związane z imprezami, okazjonalną nauką i beztroskim życiem. Obawiam się, że wgląd w rzeczywiste bolączki studentów (i często także ich rodziców) mógłby nieco rozczarować co niektórych optymistów. Wydałoby się bowiem, że studentom należy przede wszystkim współczuć, a nie zazdrościć beztroskiego życia, które niestety bardzo często okazuje się po prostu mitem.
Coraz mniej chętnych
Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, w roku akademickim 2018/19 (świeższymi danymi urząd nie dysponuje) na uczelniach wyższych w Polsce kształciło się 1 230 030 studentów, co stanowiło spadek o ponad 60 tysięcy studentów względem poprzedniego roku*. Ten rok akademicki nie był w tendencji odosobniony – co roku liczba studentów pobierających naukę na uczelniach wyższych w Polsce spada (z małym wyjątkiem na rok akademicki 2010/11, kiedy to zanotowano wzrost). Co te liczby tak naprawdę nam mówią? To pozornie proste: coraz mniej młodych chce studiować. Pewnie, gdyby przeprowadzić uliczną sondę, większość respondentów powiedziałaby, że wpływ na to mają coraz mniejsze chęci do nauki wśród młodych ludzi, pękłby worek z napisem „roszczeniowa i leniwa młodzież”. Czy jednak odpowiedź na to pytanie, niezmiernie ważne w kontekście przyszłej kondycji polskiej nauki i rynku pracy, jest aż tak banalna? Czy naprawdę powinniśmy w tej sytuacji przerzucać całą odpowiedzialność na tę sytuację na młodych ludzi?
Mit darmowego szkolnictwa wyższego
Przeglądam oferty wynajmu pokoi na OLX. Koszty większości z nich wraz z opłatami zamykają się w granicy ok. 800 złotych. Jest to, można powiedzieć, pewien standard i szerokość geograficzna zdaje się już nie grać większej roli – pokoje za taką cenę znalazłam zarówno w Warszawie, jak i w Toruniu. 800 złotych to niemal 40% pensji minimalnej. A to jedynie koszty wynajmu – należy jeszcze uwzględnić wyżywienie, zakup chemii domowej, opłaty za komunikację miejską itp. Skąd młody człowiek, świeżo po skończeniu szkoły średniej, ma wziąć fundusze na to, aby regularnie płacić rachunki i nie przymierać przy tym głodem? Pomoc rodziców czy opiekunów jest w tym wszystkim nieodzowna, ale też zależy przede wszystkim od sytuacji finansowej samych zainteresowanych. Nie bez przyczyny podałam stosunek procentowy opłat za mieszkanie względem płacy minimalnej – rodzic zarabiający takie pieniądze jest w stanie zaoferować mniejsze wsparcie finansowe niż rodzic zarabiający więcej. Bezpłatny dostęp do edukacji (na publicznych uczelniach) odzwierciedla w istocie nierówności społeczne.
Nie każdy student będzie miał zagwarantowany równy start „w dorosłość”. Ktoś mógłby powiedzieć w tej sytuacji, że „przecież istnieją akademiki”. Jak w rzeczywistości wygląda dostęp do akademików na polskich uczelniach? Przyglądam się ofertom Uniwersytetu Warszawskiego, który proponuje dla swoich studentów 2500 miejsc rozlokowanych w sześciu domach studenckich. Na oficjalnej stronie internetowej uczelni można przeczytać, że naukę pobiera u nich ponad 40 tysięcy studentów. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że część studentów mieszka na stałe w stolicy i w związku z tym nie potrzebuje lokum, liczby te mówią same za siebie – liczba miejsc w akademikach jest niewystarczająca. Ponownie upada mit bezpłatnego szkolnictwa wyższego.
Kolejny kontrargument – przecież istnieją stypendia socjalne! Należałoby jednak dodać, że aby je otrzymać, trzeba spełnić dość rygorystyczne wymagania. W zależności od uczelni, aby otrzymać stypendium socjalne, dochód na osobę w rodzinie nie powinien przekraczać X złotych netto. Próg ustala rektor uczelni w porozumieniu z samorządem studenckim, przy czym musi on się znaleźć w ustawowych granicach od 686,4 zł do 1051,7 zł netto miesięcznie na osobę w rodzinie. Jeżeli ów dochód przekroczy obowiązujący próg nawet o kilkadziesiąt złotych, studentowi stypendium nie przysługuje.
„Roszczeniowa młodzież”
Najczęściej jednak można usłyszeć, że studia obowiązkowe nie są. Że publiczne uczelnie marnują tylko i wyłącznie pieniądze uczciwie zarabiających podatników (ciekawe, że od razu poniekąd wysuwa się przypuszczenie, że studiowanie związane jest z „pasożytnictwem”) na kierunki, które i tak „są nieopłacalne”. Że podczas studiów można (a nawet trzeba) iść do pracy – takie sugestie padają nawet z ust osób studiujących. Takie „rady” są najzwyczajniej w świecie oderwane od rzeczywistości i/lub przykładem braku empatii. Czy osoby postulujące takie oczywistości w duchu „weź kredyt, zmień pracę” zdają sobie sprawę, jak wygląda typowy dzień na uczelni? Że wykłady nie zaczynają się o 8 rano, a kończą o 14:25, przed obiadem? Że często pomiędzy zajęciami są rozlokowane okienka, które rozwarstwiają dzień i wyprowadzają studentów z rytmu? Myślę, że te osoby jednak mają rację – można iść do pracy, ale nie powinno się wtedy studiować. Bo nie powinno się robić z kolejnego pokolenia młodych, ambitnych i pełnych zapału ludzi niewolników własnego życia, żyjących w przekonaniu, że są nic nie warci i potrafią tylko wykorzystywać uczciwych podatników, bo nie są typowym człowiekiem-orkiestrą.
Na sam koniec tej ponurej wyliczanki warto poruszyć jeszcze jedną, chyba najbardziej przykrą kwestię w całej tej ponurej panoramie studenckiego życia – praktyki. Na wielu kierunkach są obowiązkowe do zaliczenia w ramach danego przedmiotu, a wielu studentów podejmuje je, aby rozwijać się w swoim obszarze naukowo-zawodowym. Oczywiście – są one niepłatne. Studenci wykonują pracę, nie otrzymując za nią wynagrodzenia – czym to jest, jeśli nie wyzyskiem? Nazywajmy rzeczy po imieniu.
Po okazaniu współczucia należy po prostu pomóc
Kluczowe w znalezieniu rozwiązania dla trudnej sytuacji pobierających nauki na uczelniach jest przede wszystkim zmienienie sposobu myślenia. Elity powinny w końcu zrozumieć, że studenci są inwestycją w silne państwo z prężnie rozwijającym się zapleczem naukowym. My po prostu tych ludzi potrzebujemy – specjalistów, którzy będą działać na rzecz rozwoju kraju i ułatwienia życia społeczeństwu. Nie jest to – jak widzimy po praktykach – darmowa siła robocza, nie są to darmozjady, tylko młodzi, ambitni ludzie, którzy w Polsce nie znajdują niczego dla siebie. Jest to nierozerwalnie związane z sytuacją na rynku pracy – studenci kończą pobierać naukę i wyjeżdżają, bo nic ich tutaj nie trzyma. Pogarda i lekceważenie ze strony polityków (warto przypomnieć wypowiedź posłanki PiS Józefy Hrynkiewicz) nie są atrakcyjną ofertą pracy. Młodzi w Polsce albo wypalają się zawodowo po dwóch latach spędzonych w branży, albo emigruje.
Podczas analizowania tego zjawiska wychodzi na jaw charakterystyczne, dla Polski upośledzenie: nie potrafimy myśleć perspektywistycznie, a całą odpowiedzialność za wady systemu zwalamy na jednostkę. W kulcie neoliberalizmu jest to wręcz ironiczne, promujemy wybitne jednostki, ale każdy powinien radzić sobie sam. W tym krajobrazie studentom pozostaje jedynie współczuć. Najlepsze lata ich życia są bowiem mielone przez obsesję na punkcie chorej produktywności. Już na samym starcie otrzymują oni od społeczeństwa komunikat „jesteś jedynie trybikiem w maszynie, przyzwyczajaj się do tego, że nigdy nie będziesz doceniony”.
Aleksandra KMIEĆ