„My chcemy mieć zwykłe prawa pracownicze, jak w każdym zawodzie”


Pracownicy seksualni na całym świecie borykają się z podobnymi problemami. Ich obecność w społeczeństwie jest stygmatyzowana i praktycznie negowana. W wywiadzie z Sonią Nowak, striptizerką i aktywistką poruszamy tematy z tym związane.

Jednym z najbardziej powszechnych problemów, z jakimi spotykasz się w swojej pracy, jest chyba natłok negatywnych komentarzy. Jeśli takie dostajesz, to raczej z bliskiego środowiska czy od zupełnie obcych ludzi? Co o twojej pracy mówią sąsiedzi i najbliższe otoczenie?

Sonia: Z pracą wyoutowałam się, dopiero jak pojechałam do Londynu. Kiedy pracowałam w Polsce, wiedziało tylko moje rodzeństwo i najbliżsi przyjaciele, czyli w sumie z pięć osób, z tym że jedna przyjaciółka też pracowała w strip clubie. Dopiero po roku powiedziałam rodzicom, porozmawiałam z mamą i powiedziałam, gdzie pracuję, co robię. Z tatą nie miałam oficjalnej rozmowy, ale oczywiście też wiedział. Miałam pietra, jak miałam na przykład wyjść do pracy i widziałam, że ktoś idzie przede mną albo rozglądałam się, czy ktoś nie idzie za mną, żeby nie widział, gdzie skręcam, żeby potem nie musieć się z tego tłumaczyć. Na uczelni też nikt nie wiedział. W Londynie ta praca, jeśli chodzi o striptiz, jest bardzo znormalizowana. To tak jakbyś powiedziała, że pracujesz jako kelnerka czy pielęgniarka — nie ma różnicy, może tylko jakaś ekscytacja, to wszystko. Spotkałam się z bardzo negatywnymi komentarzami, dopiero gdy zaczęłam udzielać wywiadów w Polsce, czyli już osiem lat po tym, jak zaczęłam pracować, i trzy lata po wyoutowaniu. To jest właśnie stygma, która jest związana z pracą tutaj, jakimś problemem, który polskie społeczeństwo ma z seksualnością, cielesnością i ciałem kobiet w ogóle, bo nikt tak raczej nie dramatyzuje w związku z pracą mężczyzn czy osób trans w sexworkingu. Zawsze największymi ofiarami są kobiety, a w branży pracują wszyscy. Praca striptizerki jeszcze jakoś przechodzi w Polsce. Słychać mieszane głosy, niektóre pozytywne, ale kiedy się wykonuje full body work, to już jest wszystko, co najgorsze, i można wylać na kogoś wiadro pomyj. Ludzie to pokazują w swoich zachowaniach i komentarzach w mediach społecznościowych czy też pod wywiadami w gazetach.

Wiadomo, że negatywne nastawienie i komentarze ludzi, to nie jedyne problemy, jakie cię spotykają w tej pracy. Czy są one bardzo uciążliwe?

Sonia: Komentarze nie aż tak. Nie musisz ich czytać, nie musisz być świadoma, że one tam są. Myślę, że problemem globalnym, który mają ludzie z tym seksem, z radykalnym feminizmem, który jest ukierunkowany przeciw tej pracy, jest postrzeganie tylko sexworkingu w kontekście albo uprzedmiotowienia i handlu ludźmi, albo działania z przymusu, wbrew własnej woli, z przyczyn traumatycznych, patologicznych i samych stereotypowych scenariuszy, jak trudne dzieciństwo, patologiczni rodzice, problemy z uzależnieniami. Patrzą na to tylko tymi schematami. Nie ma nic złego w świadomym uprzedmiotowieniu się dla własnych korzyści, problem polega na tym, że radykalne feministki odbierają nam sprawczość i tłumaczą, czym jest szacunek do siebie. W branży są wszyscy, więc oczywiście spotkamy osoby, które mają trudne doświadczenia, ale to nie neguje faktu, że takich osób jest pełno w każdej branży. Niektóre „feministki” lubią patrzeć na sex work w sposób tylko i wyłącznie pejoratywny i tylko po to, żeby zrobić z nas ofiary, które potrzebują zbawienia, specjalnego ratunku i rozwiązań, ale tak naprawdę poza tym, że nagadają, że są przeciwko i że trzeba uratować wszystkie osoby pracujące, to nie dają żadnych rozwiązań i nie mają żadnych alternatyw dla osób pracujących, więc największy problem to radykalny feminizm, ten który nie popiera nas, a wyklucza. Istnieje także problem wynikający z patriarchatu i religii, ale to już są takie rzeczy ogólne, które wynikają z kontekstów kulturowych. Wydaje mi się, że prostsza jest dyskusja na poziomie religijnym czy kulturowym, gdzie możemy powiedzieć, że ktoś ma problem z odkrywaniem ciała, tego, co jest nie okej, i tak dalej. Dyskusja z „feministkami” jest o tyle trudna, że one rzeczywiście myślą, że mają rację. Myślą, że wiedzą w tym temacie więcej, a żadna z nich nie jest ani osobą pracującą, ani nie miała kontaktu z osobą pracującą, a jak już miała, to były to najgorsze, sztampowe historie i nie dysponuje wiedzą ekspercką.

Jak wyautowanie wpłynęło na ciebie, na twoje postrzeganie własnego ciała? Czy coś się po nim zmieniło w twoich relacjach towarzyskich i romantycznych?

Sonia: Jeśli chodzi o ciało, to zawsze byłam bardzo pewna siebie. Powiedziałabym, że wyoutowanie dało mi taką większą siłę, bo poza pewnością siebie dodało mi jeszcze większą chęć walki o swoje prawa pracownicze, o widzialność osób pracujących seksualnie. Dało mi także poczucie, że kobieta pracująca seksualnie w tej branży ma jednak władzę nad mężczyzną i klientem, więc dodatkowo podkreśliłam swoje stanowisko w tym wszystkim, chociaż wielu osobom wydaje się, że jest na odwrót. Co do relacji romantycznych, nie miałam na nie za bardzo czasu, bo studiowałam w dzień, w nocy pracowałam, udzielałam się aktywistycznie, jeszcze miałam swoje hobby, czyli taniec, więc miałam nieco zawężony krąg poznawania ludzi. Dużo moich znajomych koleżanek albo miało chłopaków, albo nawet małżonków czy dziewczyny, partnerki, dzieci też, więc spotkałam całe spektrum różnych relacji. Dla mnie praca nie była problemem, ale od początku było ważne, żeby chłopak wiedział, gdzie pracuję. Przypomniała mi się jedna historia, poznałam w klubie mojego pierwszego chłopaka na ostatnim roku studiów licencjackich, zauroczył się, był tylko rok starszy. Muszę dodać, że był to chłopak prawicowy, z konserwatywnej, patriarchalnej rodziny. Mimo że poglądami byliśmy kompletnie różni, to byliśmy razem kilka miesięcy. Rozeszliśmy się dlatego, że wyjechałam do Londynu. Ale dało się!

Rzuciłaś właśnie pracę w korpo. Wiem, że to świeża sprawa, ale jakie były twoje powody i czy myślisz, że to była dobra decyzja? Zważywszy na to, że została ci tylko praca seksualna z nieregularnymi zarobkami…

Sonia: Nie znoszę pracy w korpo, bo nie znoszę obsesji, która wynika ze śledzenia ruchów każdej osoby, nienormalnych statystyk, ciśnienia drugiej osoby na zasadzie „zrobiłaś świetnie, ale możesz to zrobić jeszcze lepiej”, albo „robisz bardzo dobrze”, ale chwilę później, że „robisz bardzo źle”, więc masz się bardziej starać. Nie cierpię zwłaszcza wszystkich manipulacji, które tam są. Uważam, że to jest bardzo niezdrowy system i tylko osoby, które lubią tego rodzaju pracę się tam sprawdzą, a oprócz tego branża, w której byłam, nie sprzyjała ambicji. Co do pracy seksualnej, właściwie chyba pandemia sprawiła, że się przebranżowiłam, bo stwierdziłam, że skoro kluby mam zamknięte, to będę świadczyć usługi typu spotkania na dominację. Wiedziałam, że muszę się gdzieś zatrudnić na stałe, bo z samej dominacji nie wyżyję, ale potem zdałam sobie sprawę, że pandemia idzie w takim kierunku, że mamy szczepienia, lokale się otwierają… Dotarło do mnie, że ja tę klientelę znajdę. Widziałam też moje znajome i znajomych, którzy ciągle pracowali w tej samej branży, zmagając się oczywiście z niepewnymi zarobkami, ale dawali radę. Pomyślałam, że trzeba tylko przeczekać pewien okres, jak sytuacja się załagodzi i spotkania będą mogły iść pełną parą, to wtedy się rozreklamuję. Teraz właśnie mam taki pomysł na siebie, żeby oprócz udzielania lekcji pole dance, spotykać się z klientami. Dodam od razu, że mam chłopaka, który nie ma z tym problemu. Myślę także nad własnym biznesem. Mam już jakiś początek - mam swoich stałych klientów, z którymi spotykałam się w czasie pandemii, wiem jak to rozkręcić, by zdobyć ich jeszcze więcej. Własny biznes jest dla mnie o tyle bezpieczny, że wiem, że się z tego utrzymam, wiem, na co mogę mniej więcej liczyć. Wiadomo, że moja branża jest nieprzewidywalna, bo nie możesz określić, ile osób się do ciebie zgłosi, ale jest to branża, w której można dużo kombinować, na przykład pracować w internecie, można sprzedawać klipy, zdjęcia. Onlyfans też jest opcją. Czuję się bardzo dobrze z tą decyzją. Mogę teraz decydować kiedy idę siku do toalety, ile godzin śpię, ile jem, bo korpo, niestety, kontroluje te rzeczy. Najważniejsze jest też dla mnie to, że robię to, co lubię, i mogę sama o wszystkim decydować, bo jestem bardzo nieszczęśliwa, kiedy coś mi się narzuca.

Kiedy przygotowywałam się do tego wywiadu, przeczytałam także kilka innych, których udzieliłaś wcześniej, i dowiedziałam się, że działasz, jesteś aktywistką i że na Wyspach zrobiłaś trochę bałaganu. Czy udzielałaś się już wcześniej? A może to był początek twojego aktywizmu?

Sonia: Zaczęłam się udzielać w 2016, kiedy w Polsce ogłoszono zaostrzenie praw aborcyjnych. Wtedy zaangażowałam się w działalność stowarzyszenia Dziewuchy Dziewuchom. Kilka miesięcy później, po wyjeździe do Londynu, zapisałam się do londyńskiego działu. Z Dziewuchami działałyśmy głównie na przestrzeni korelacyjnej — kiedy w Polsce odbywały się protesty, to robiliśmy w Londynie akcje wspierające. W 2017 r. dowiedziałam się o czymś takim jak East London Strippers Colective, czyli kolektyw dla osób pracujących jako striptizerki. Oni mieli fajną działalność aktywistyczną, połączoną ze stroną edukacyjno-artystyczną, gdzie robili imprezy z występami tancerek, sesje rysunku na żywo, jakieś wydarzenia, gdzie można było przyjść i porozmawiać z osobami pracującymi seksualnie, debaty. To była taka pierwsza grupa zrzeszająca osoby pracujące seksualnie, ale jednocześnie działająca w mieście. Na przykład  Sex Work Polska różni się tym, że jesteśmy trochę poblokowani, jeśli chodzi o działania regularne z wyjściem do miasta, działania w przestrzeni, bo nas nie chcą. Tam sesje rysowania na żywo były co tydzień w poniedziałki. W jednym z pubów, co miesiąc były imprezy tematyczne, gdzie można było poznać tancerki i je tipować, co było super. W 2018 r. założyliśmy związek zawodowy z inicjatywy United Voices Of the World i wielu organizacji, które wcześniej wspierały strajki kobiet, jak Women’s March, East London Stripper Collective, Decrim Now. Próbowaliśmy też z English Collective of Prostitutes, czyli z wieloma organizacjami popierającymi dekryminalizację pracy seksualnej. Każdy pracujący seksualnie oczywiście mógł dołączyć do tego związku. Naszym planem było najpierw zadziałać na polu uzyskania praw pracowniczych dla striptizerek, ponieważ one są najbardziej widoczne w społeczeństwie. Ich praca jest najbardziej znormalizowana i w pełni legalna. Nie ma problemu z klientelą i miejscem pracy, więc stwierdziliśmy, że dobrze będzie tam zacząć rekrutować do związku i próbować przekonywać do tego, żeby zmieniać warunki pracy w klubach. Chodziliśmy na demonstracje. Mieliśmy strajk przeciwko SESTA i FOSTA, czyli praw w USA, które miały karać promocję pracy seksualnej w sieci czy mediach społecznościowych, co potem przełożyło się na cenzurę na Instagramie i Facebooku, i wszystkich innych portalach, na których prowadzisz konto jako pracownica seksualna. Kiedy w listopadzie 2018 r. wywalili mnie z pracy, to był ten moment, gdy stwierdziliśmy ze związkiem, że złożymy pozew, bo przecież nie pracowałam w klubie jako osoba samozatrudniona. Należy dodać, że kontrakty w klubach wyglądają zazwyczaj tak, że mówią ci, że to jest umowa o własnej działalności (samozatrudnienie), czyli odprowadzasz sama podatek, nie masz do niczego praw, ale kontrakt jednocześnie nakreśla warunki twojej pracy, czyli mówi w jakich godzinach masz pracować, kiedy i ile musisz pracować, że masz się przebierać, kiedy masz przerwę, ile razy masz zatańczyć w ciągu nocy i tak dalej, więc to było dość paradoksalne. Z tego wynikał cały konflikt, że osoby podpisujące ten kontrakt wierzyły, że są na samozatrudnieniu, mimo że prawnie kontrakt był o pracy etatowej. Tancerki nie dały się też przekonać, że powinny dostać więcej, na przykład mieć płacone za godzinę, mieć płatny urlop, urlop macierzyński i zagwarantowane to, co im się należy, myślały, że to coś zmyślonego. Pozwałyśmy za to klub, sprawa była w lutym 2020 r. Sędzia uznał, że wszystkie tancerki były pracownicami, bo tak wynika z kontraktu, zresztą sama właścicielka zeznała, że biznes nie miałby szans bez tancerek.

Czy te wydarzenia jakoś na ciebie wpłynęły po tym, jak wróciłaś do Polski?

Sonia: Wróciłam w marcu 2020 r., zaraz po tym, jak wybuchła pandemia. Wiedziałam, że nie mam czego szukać w UK, bo zamknęli kluby, ja miałam mało oszczędności, a w pracy robili zwolnienia. Po wygranej bardzo się cieszyłam, ale miałam też lekki kwas, bo osoby z klubu zaczęły mnie linczować w mediach społecznościowych, mówiąc, jaką to jestem chciwą suką, że chcę tylko pieniędzy – no jasne, chcę pieniędzy, które mi się po prostu należą za pracę, ale przede wszystkim chodzi o sprawiedliwość i oprawa dla wszystkich. To właścicielka klubu działała niezgodnie z prawem, a nie ja. Spotkałam się wtedy z niefajnymi komentarzami, a dziewczyny z tego klubu złożyły petycję antyzwiązkową.

Czyli w zasadzie związek wywalczył im prawa…

Sonia: Tak, ale uznały, że związek zawodowy i status pracownika zabierają im wolność i pieniądze, a nie rozumiały, że dostawały więcej. W Anglii jest tak, nie wiem, czy w Polsce też, że możesz pracować na samozatrudnieniu i jednocześnie być pracownikiem etatowym — odprowadzasz po prostu większy podatek, ale klub mógłby negocjować warunki, masz płatny urlop. Wszystko jest do dogadania, ale wiadomo, że pracodawca woli być chytry. Dziewczyny były tak zbałamucone, bo klub wmówił im, że powinny być wdzięczne, bo mają gdzie pracować, więc jest dobrze. Prawda jest taka, że biznes funkcjonuje tylko dzięki tancerkom, bo to one zarabiają na pensje wszystkich, łącznie z czynszem tego miejsca. Nie ma tancerek, nie ma biznesu, nie ma pieniędzy dla nikogo. Okrutna manipulacja, ale dziewczyny niestety się nabrały. Jak wróciłam do Polski, złapałam wielkiego doła. Bałam się, że się nie odnajdę, że w kwestii tej pracy seksualnej ten lincz, stygma nie pozwolą mi normalnie funkcjonować. Minęło trochę czasu, zanim się zaaklimatyzowałam i zaczęłam działać. Skontaktowałam się z inicjatywą Sex Work Polska, miałam wywiady z Krytyką Polityczną, później odezwała się Gazeta.pl i tak dalej. Stwierdziłam, że będę robić to, co będę uważać za słuszne i się nie bać. Nie miałam z tego tytułu żadnych nieprzyjemności ani nie spotkałam się z negatywnymi komentarzami w pracy. Osoba, która wynajmuje mi mieszkanie wie, czym się zajmuję, bo się dowiedziała z gazet. Nie słyszałam żadnych złośliwych żarcików, więc jest okej, ale jak wchodzę w komentarze pod wywiadami, to często łapię się za głowę, bo ludzie są raz, że wulgarni, dwa, że bezczelni. Tym bardziej nie rozumiem argumentu, że nam chodzi o jakieś uprzywilejowanie. Nie rozumiem – my chcemy mieć zwykłe prawa pracownicze, jak w każdym zawodzie, ale taki argument często pojawia się wśród radykalnych feministek, które widzą na przykład, jak dużo ktoś może zarobić w ciągu jednej nocy. Nie przekłada się to na regularne zarobki, ale nawet jeśli, nie ma to nic wspólnego z tym, że ja wykonuję tę pracę, pracuję całym ciałem, i tak należy mi się podstawowa ochrona. Co to w ogóle za zwyczaj, zaglądać komuś do portfela? Widzę tego typu komentarze RADFEMek, działania i to, że robią z siebie ofiary własnego hejtu osób pracujących seksualnie, są  też niedoinformowane o branży, statystykach, a prężnie działają, żeby przyczynić się do większej stygmatyzacji osób pracujących seksualnie, zrobienia z nas ofiar naszego zawodu i zabrania nam pracy. Spada na takie osoby krytyka od osób pracujących w branży i sojuszników, a oni idą do prawicowych lub liberalnych mediów się żalić - to obrzydliwe. 

Nie pracuję seksualnie, ale ostatnio miałam dość nieprzyjemną sytuację, która bardzo mnie uderzyła. Zadzwoniła do mnie ubezpieczalnia z pytaniem o rozszerzenie pakietu o dodatkowe sporty, i postanowiłam spytać o pole dance, zważywszy na to, że przecież łatwo o kontuzję. Pani od razu zareagowała dość dziwnie, jakby to było coś złego.

Sonia: Ludziom pole dance kojarzy się ze striptizem. Słusznie, bo nie ma co wypierać początków tego typu sportu czy tańca. Natomiast jest to też normalna dyscyplina sportowa, którą nawet w 2015 r. zakwalifikowano jako olimpijską. Ja mam problem z tym, gdy ktoś mówi „pole dance jest spoko, ale striptiz to już obrzydliwe”. A przecież pole dance został spopularyzowany przez kluby i striptizerki. Nie da się tego ukryć, więc mam większy problem z osobami, które na siłę próbują zrobić z tego tylko sport czy jakiś rodzaj artystycznej ekspresji, zapominając o tym skąd się to bierze, albo jeszcze gorzej, robiąc na to nagonkę. Pani skojarzyła, że może pracujesz, ale przecież ten trend jest od co najmniej dekady i jest wiele szkół w Polsce.

Czego życzyłabyś sobie i innym pracownikom i pracownicom seksualnym w najbliższej przyszłości?

Sonia: Żebyśmy miały prawa pracownicze. Podstawowa ochrona to naprawdę nie jest dużo, ale to aż tak dużo. Żeby zaczęła się jakaś dyskusja na lewicy, jakiś projekt, który miałby nas wziąć pod parasol ochronny, ale myślę, że to kwestia dekad tak naprawdę. No i pełnej dekryminalizacji, co by umożliwiło osobom pracującym jako eskort czy full body service świadczenie usług w totalnie bezpieczny sposób, z ubezpieczeniem, ochroną. I żeby nie było takiej nagonki społecznej, czyli tak naprawdę te wszystkie rzeczy, o które stale walczymy. W przypadku Polski to może zająć o wiele dłużej niż w innych krajach, jak w Wielkiej Brytanii, Holandii, czy w Niemczech. Wydaje mi się, że dopóki my jako społeczeństwo nie postaramy się o swoją strefę seksualności, żeby nie postrzegać tego jako sacrum, coś, co jest wyłącznie zarezerwowane dla prywatnych relacji i nie zaczniemy walczyć z patriarchatem od drugiej strony, będziemy stać w miejscu. Chciałabym, żeby to też się zmieniło – i żeby wszystkie radykalne feministki dały nam spokój. Niech się zajmą czymś innym.

Rozmawiała Paulina Lanzberczak