“Najczęściej z nami robią aborcje osoby, które już mają dzieci”. Natalia Broniarczyk o realiach po wyroku TK
17 tysięcy – tylu osobom, w pół roku po niesławnym wyroku Trybunału Konstytucyjnego, pomogły dziewczyny z Aborcji Bez Granic – sieci organizacji, w skład których wchodzi Aborcyjny Dream Team, który poza bezpośrednią pomocą w aborcjach, od początku swego istnienia konsekwentnie stara się ją normalizować. O aktywizmie, kondycji debaty publicznej i mediów, policyjnej przemocy, feminizmie wykluczającym i intersekcjonalnym, a co najważniejsze – o rzeczywistości osób przerywających ciążę, miałem przyjemność porozmawiać z Natalią Broniarczyk, współzałożycielką kolektywu, który każdego dnia pomaga Polkom w przerywaniu ciąży.
Dobrze pamiętam Wasz medialny debiut w Wysokich Obcasach. Wówczas zaciekle krytykowano was dosłownie od prawa do lewa – no, liberalnego lewa. Dziś już chyba nikt wśród osób o progresywnych poglądach nie ma wątpliwości, co do wartości waszych działań. Czy trzeba było zakazać aborcji, by okazała się OK?
Nie powiedziałabym że nikt, bo część lewicy ciągle ma problem z tym co robimy i jak to robimy, ale rzeczywiście przez ostatnie trzy lata aborcja zaczęła być w końcu inaczej postrzegana, a hasło „aborcja jest ok” weszło na stałe do języka protestów. Widzimy je na transparentach, nakładkach na zdjęciach profilowych, murach, chodnikach. Wierzę, że żeby zrobić rewolucję, trzeba sobie narobić problemów i zmusić otoczenie do zakwestionowania zastanej rzeczywistości, a to bywa niewygodne. My jako Aborcyjny Dream Team nie powstałyśmy po to, by ciągle robić aborcyjną awanturę dookoła, ale po to, żeby osoby potrzebujące aborcji miały do niej choć odrobinę łatwiejszy dostęp i nie musiały się już jej tak wstydzić, żeby wiedziały, że nie są same. Miałyśmy też dosyć tej narracji o tym, że aborcja to zawsze dramat i nikt jej nie chce, tylko czasem ją trzeba mieć. Byłyśmy zmęczone tym upupiającym gadaniem o jakichś osobach, które robią aborcję, tego podziału na „my” i „one”. „My” które walczą i „one”, które robią aborcję. Okazało się, że nasze cele są rewolucyjne, a uśmiechnięte twarze działaczek w koszulkach z hasłem „aborcja jest ok”, stojące na różowym tle to dla wielu osób już za dużo. Były też osoby, które właśnie dzięki tej okładce zadały sobie pytanie: czemu w zasadzie mam z tym problem? Dlaczego mi to przeszkadza, skoro popieram legalną aborcję? I dochodziły do wniosku, że nie można popierać dostępnej aborcji i jednocześnie chcieć ją reglamentować, wydzielać, albo zmuszać osoby do zasługiwania na nią. Otrzymywałyśmy mnóstwo takich wiadomości i to było bardzo wzruszające. Okazało się, że droga którą wybrałyśmy była słuszna. Ale to nie jest tak, że my zawsze to wiedziałyśmy i zawsze takie byłyśmy. Każda z nas do pewnego momentu była przesiąknięta aborcyjną stygmą. W Polsce to norma. Osoby, które dorastały po transformacji ustrojowej miały wtłaczane do głów, że aborcja to zbrodnia, dlatego w Polsce jest praktycznie zakazana. Trudno się z tego otrząsnąć, a destygmatyzacja aborcji to ciągły proces. To też nie my go zaczęłyśmy. Przed nami było Stowarzyszenie S.O.S czyli Same o sobie robiące grupowe coming outy, była Kasia Bratkowska mówiąca o aborcji w Wigilię. Za każdym razem, gdy aborcja otrzymywała twarz, głos przestawała być tematem dotyczącym jakichś tam osób, to nadciągała krytyka, dyskusja, a czasem nawet awantura, ale dzięki temu ta rewolucja idzie dalej.
Temat aborcji w Polsce przedstawiany był zawsze w mainstreamowych mediach w sposób jednoznaczny, było to potępienie moralne. Od seriali i filmów poczynając, na mediach informacyjnych kończąc, które coraz bardziej ulegały językowi przeciwników prawa wyboru. Jako Aborcyjny Dream Team postanowiłyście to przełamać. Co okazało się najtrudniejsze na początku?
Staramy się działać w oparciu o teorię stygmatyzacji aborcji sieci INROADS. Ta teoria mówi, że jest pięć poziomów aborcyjnej stygmy i należy dostrzegać powiązania pomiędzy tymi poziomami i w miarę możliwości destygmatyzować aborcję na każdym z nich. Te pięć poziomów to: media, instytucje, prawo, poziom społeczny i indywidualny. Najtrudniej jest w mediach. Paradoksalnie mówiąc zaczęłyśmy od Wysokich Obcasów, bo Karolina Domagalska, ówczesna dziennikarka WO zobaczyła w naszej pracy coś wartego opisania, zrobiła to, wspólnie wywołałyśmy burzę, i na tym nasza „kariera” w mainstreamowych mediach się skończyła. Było to bardzo widoczne przy okazji decyzji TK w październiku 2020 i gdy decyzja weszła w życie, czyli pod koniec stycznia 2021. Media dzwoniły, dziennikarze i dziennikarki prosili o rozmowę, ale im większa redakcja, tym większa potrzeba dramatu. Nasze doświadczenia z pomagania osobom w aborcjach bardzo często były niesatyfakcjonujące dla tych mainstreamowych mediów. Pojawiały się pytania o bardzo drastyczne przykłady: nastolatka skrzywdzona przez własnego ojca, albo osoba w ciąży z zagrożeniem życia. Takie przypadki się zdarzają, ale stanowią ułamek rzeczywistości aborcyjnej. W większości przypadków osoby po prostu nie chcą być w ciąży, z tysięcy powodów. Mówienie tylko o tych drastycznych przykładach utrwala przekonanie, że aborcja zarezerwowana jest tylko dla tych wyjątkowo trudnych sytuacji. My nie chcemy tego utrwalać, a wiele redakcji nie widzi innej możliwości i sięga po temat aborcji tylko wtedy, gdy w sejmie jest wokół niej burza. Szkoda, że nawet wtedy nie możemy opowiedzieć o aborcyjnej rzeczywistości. Wiesz, że nigdy nie byłyśmy gościniami w żadnym programie dużej stacji telewizyjnej informacyjnej? Jeśli już to krótka setka, którą można pociąć i zostawić tylko to co pasuje pod dramatyczną narrację. A w programach na żywo o aborcji rozmawiają wszyscy – politycy, księża, prawnicy, prawniczki, liderki protestów, publicyści i publicystki, ale nie osoby które te aborcje robią 7 dni w tygodniu, świątek piątek czy niedziela. Takie sterowanie nastrojami społecznymi i wymazywanie aborcyjnej rzeczywistości jest frustrujące.
Czy język jakiego używamy do opisu aborcji zmienił się w waszej opinii po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego? Zaszła na tym polu jakaś istotna zmiana?
Język się zmienia, ale na naszą korzyść. Coraz więcej mówi się o „aborcji na żądanie” a to jest bardzo ważne, to hasło oznacza aborcję bez zbędnej zwłoki, w każdej chwili, gdy jest taka potrzeba i dla każdej osoby, która jej potrzebuje. Tak szybko jak to możliwe. Bez konieczności przepraszania, uzasadniania. Bez oceniania powodów i przymusowych konsultacji psychologicznych. Mam poczucie, że coraz więcej osób w Polce rozumie, że decyzja o przerwaniu ciąży jest decyzją bardzo osobistą, a życie może być pełne niuansów i w związku z tym bardzo trudno jest wyróżnić te wszystkie „wyjątkowe” sytuacje, w których na aborcje powinno się zezwolić. Kto ma decydować, że nasza sytuacja finansowa jest wystarczająco trudna? Paradoksalnie ta fatalna decyzja poza realnym trudem dla wielu osób i skazywaniem je na wyjazdy za granicę przyczyniła się do zmiany społecznej. Badania pokazują, że coraz więcej osób chce liberalizacji aborcji. Same protesty z listopada 2020 były też zupełnie inne niż te z października 2016. Nie wyszłyśmy na ulicę bronić kompromisu, tylko coraz śmielej po dostęp do aborcji. Ze wzruszeniem oglądałam zdjęcia i nagrania z protestów z małych miejscowości, gdzie kilkadziesiąt osób krzyczało hasło „Myślę, czuję, decyduję”. To duża zmiana - stawiająca w centrum osoby, które mogą w być w niechcianej ciąży i nadająca im podmiotowość. My - osoby, które mogą zajść w ciążę - umiemy podejmować decyzje dotyczące swojego życia i ciała. Mamy wokół tego różne emocje, przed którymi nie trzeba nas ratować. Powinnyśmy mieć prawo podejmować te decyzje po swojemu, przy współudziale tych osób, które do tego procesu decyzyjnego same zaprosimy.
Pozostając przy „bieżączce”, muszę zapytać o „osoby z macicami”. Wokół tego sformułowania narósł spór wewnątrz zwolenniczek i zwolenników prawa aborcyjnego, podgrzewany dodatkowo przez prawicę. Jakie jest Twoje podejście do tego sformułowania? „Wymazuje kobiety”, jak twierdzą niektóre feministki?
Ja osobiście nie używam określenia „osoba z macicą” bo mi coś w nim nie leży, może po prostu nie lubię mówić o organach. Moim zdaniem ważny jest też fakt, że są osoby bez macic, które są częścią walki o sprawiedliwość reprodukcyjną. My jako Aborcyjny Dream Team używamy po prostu osoba, albo osoba, która może zajść w ciążę, bo jest to określenie super włączające i bardzo szerokie. Od początku naszego działania, czyli od 4 lat konsekwentnie staramy się używać określeń „osoba” gdy mówimy o aborcji, zajściu w ciążę. Ciągle się uczymy też tego włączającego podejścia, bo to jest proces, czasem trudny, wymagający, ale motywacja wynika z empatii. Przewinęło się przez nas tysiące osób, nigdy, naprawdę nigdy nie spotkałyśmy się z tym, żeby jakaś osoba poczuła się określeniem „osoba” obrażona, wykluczona czy jeszcze jakoś inaczej. W tej dyskusji do której nawiązujesz, według mnie nie chodzi o lęk o „wymazywanie kobiet”. Chodzi o władzę, o to by pod przykrywką troski o kobiety móc gardzić osobami trans, osobami pracującymi seksualnie. Zresztą warto wspomnieć, że to się nie dzieje tylko w Polsce. Ja osobiście nie czuję, że mówiąc o sobie „osoba” coś tracę. Zresztą nie oszukujmy się – od używania terminu „osoba mogąca zajść w ciążę” społeczeństwo nie zapomni, że znaczną większość tego zbioru stanowią cis kobiety. Nie wierzę w feminizm wykluczający osoby trans czy osoby pracujące seksualnie, bo dla mnie feminizm to przede wszystkim solidarność walk i realna pomoc wzajemna. Gdy mówię o solidarności walk to myślę o różnych powodach wykluczenia, które są ze sobą powiązane bo nasze życia to nie są oddzielne, zamknięte pudełeczka z napisem „płeć”, „rasa”, „pieniądze”, „sprawność” czy „orientacja psychoseksualna”. Widzę to jak zazębiające się ze sobą okręgi, w niektórych jest więcej przywilejów, a w innych więcej marginalizacji i dyskryminacji. Bliski jest mi taki feminizm, który to zauważa i stara się budować sojusze poprzez wspólne działanie, ale przede wszystkim dostrzega, jak ważne jest mówienie własnym głosem o własnym doświadczeniu. Myślę, że to ważne żeby podkreślać że transfobia to nie pogląd, ale nienawiść, uprzedzenie. Transfobia jest niebezpieczna. Dla mnie też określenie „kobieta” nie jest nic warte, jeśli za tym idzie wykluczanie różnych grup społecznych ze wspólnej walki.
Opresja ma wymiar oczywiście nie tylko językowy. Podczas ostatniego, studniowego Strajku Kobiet doświadczyliśmy_łyśmy przemocy bardzo namacalnej, ostrych represji i nadużywania siły ze strony policji, która jak wiadomo, ma w swych działaniach przyzwolenie, jeśli nie poparcie władzy. Wiele osób właśnie z tego powodu zrezygnowało z uczestnictwa w protestach. Czy właśnie nie o to chodziło władzy?
Nie wiem, czy tylko dlatego osoby zrezygnowały z protestów. Myślę, ze powodów może być wiele, choćby rozmywanie przekazu, pandemia i nie zawsze zrozumiałe decyzje organizatorskie i najzwyczajniejsze wyczerpanie energii. Policja jest instytucją przemocową samą w sobie, a przemoc policyjna nie zaczęła się w październiku 2020 czy nawet w sierpniu, gdy została aresztowana Margot ze Stop Bzdurom i razem z nią zostało zatrzymanych prawie 50 osób. Policja stosuje przemoc nie tylko na demonstracjach, ale na przesłuchaniach czy podczas zwykłych codziennych sytuacji, wykorzystuje swoją pozycję władzy zwłaszcza wobec osób marginalizowanych – na przykład wobec cudzoziemców i cudzoziemek, wobec osób biednych, w kryzysie bezdomności, użytkujących substancje, wobec tych, którym trudniej jest się tej przemocy przeciwstawić. Mam wrażenie, że coraz więcej osób dostrzega bezsensowność tej przemocowości policji i nie na wszystkich działa ona demotywująco. Druga sprawa to akceptacja tego, że ten strach się pojawia, że to ok się bać, że warto dbać o siebie nawzajem w sytuacjach zagrożenia, że to ok zostać w domu, gdy odczuwamy lęk. Myślę, że ostatnie protesty pokazały szczególnie jak ważne jest wsparcie, które oferuje kolektyw antyrepresyjny Szpila i Anarchistyczny Czarny Krzyż. A wracając do pytania, to myślę, że władza sama nie wie o co jej chodziło. Bardzo możliwe, że chodziło o zatrzymanie nas w domach. Nie przyszło im to jednak tak łatwo, bo protesty trwały.
Skoro już mówimy o represjach, policji i karach, muszę zapytać: obawiasz się konsekwencji prawnych za pomoc w aborcjach? Czy istnieją ku temu jakiekolwiek poważne przesłanki?
Skłamałabym mówiąc, że się niczego nie boję, choć bazując na aktualnym orzecznictwie my jako Aborcyjny Dream Team nie robimy nic nielegalnego. Według polskiego prawa ryzykowne jest zrobienie komuś aborcji czyli na przykład przekazanie komuś z łapki do łapki tabletek aborcyjnych przy założeniu, że ten ktoś jest w ciąży i weźmie te tabletki, żeby tę ciążę przerwać. Jako Aborcyjny Dream Team, czy nawet szerzej, jako Aborcja Bez Granic, pomagamy w dostępie do aborcji, ale polski kodeks karny trudno dopasować do naszych działań. Druga sprawa to to, że polscy antyaborcjoniści wszędzie widzą „pomocnictwo w aborcji” i ciągle informują o kolejnych zgłoszeniach na nas. Na informacjach się kończy. Wniosek jest taki, że albo nie ma żadnych zgłoszeń, albo są umarzane. Zatem nie ma na ten moment żadnych poważnych przesłanek, żeby się obawiać skazania. Strach jednak czasem jest, bo jedno to prawo karne, a drugie to antyaborcyjna nagonka wokół nas. Często się z niej śmiejemy, ale bywa też ona zwyczajnie męcząca, nasze bliskie osoby się martwią.
Wasz kolektyw cechuje bardzo demokratyczny charakter działania, namawiacie do tzw. partyzantki aborcyjnej, której częścią może stać się każda i każdy. Powiedz o tym coś więcej.
Partyzantka aborcyjna to pomysł, który zrodził się w Marszu dla Bezpiecznej Aborcji, czyli kolektywie, który organizuje marsz z okazji Światowego Dnia Bezpiecznej Aborcji przypadającego na 28 września. Pomysł powstał, gdy w zeszłym roku antyaborcyjna działaczka została nagrodzona przez wiceministra sprawiedliwości za straszenie nastolatki w ciąży, która szukała pomocy w aborcji. Byłyśmy tym mocno poruszone, Ania, Zośka i Wiki pomyślały wtedy, że trzeba zalać Polskę namiarem do Aborcji Bez Granic, żeby osoby w niechcianych ciążach wiedziały, gdzie się zwrócić o pomoc i nie trafić na działaczkę antyaborcyjną, która zacznie je szantażować czy straszyć. Zamysł genialny w swej prostocie, bo do partyzantki aborcyjnej można wykorzystywać nasze wlepki, ale można też tworzyć własne, wystarczy popularna żółta karteczka z klejem, długopis i numer do Aborcji Bez Granic czyli 22 29 22 597. Może być spray, ale też może być kreda - wszystko zależy od naszego komfortu. Każdy i każda może robić partyzantkę aborcyjną.
Na temat aborcji narosło wiele mitów. Które z nich są najtrudniejsze do przezwyciężenia? Z którymi jako Aborcyjny Dream Team stykacie się najczęściej w swojej pracy aktywistycznej?
Nie da się wybrać jednego. Podam dwa, z którymi mierzymy się najczęściej. Pierwszy to ten mówiący o tym, że aborcja wiąże się z dramatem i jakąś konkretną emocją. Tymczasem aborcja jest bardzo różna, i emocje jej towarzyszące są również bardzo różne. Trochę tak jak z innymi rzeczami w życiu. Znamy historie, gdzie dramatu nie było wcale. Znamy też takie, gdzie ten dramat był. Był też strach, ból, autostygmatyzacja. Wiele zależy od tego w jakich warunkach przyszło nam tę aborcję robić - czy musimy robić ją w ukryciu? Czy mamy wsparcie? Czy jest ktoś, z kim możemy naprawdę szczerze o tym porozmawiać? Czy możemy być sobą? Czy możemy sobie pozwolić na okazywanie emocji, które nam towarzyszą? Płakać gdy chcemy płakać? Śmiać się gdy czujemy się rozbawione? Aborcja podlega silnej ocenie społecznej, która sprawia, że osoby na temat swoich aborcji milczą. Przez to milczenie wydaje im się, że są z tym doświadczeniem najsamotniejsze na świece. Gdy czują ulgę, to często się na siebie złoszczą, i obwiniają, bo powinny tę aborcję przeżywać bardziej. Gdy tej ulgi nie ma, to martwią się, że zrobiły coś złego, czego będą żałować. Drugi mit dotyczy aborcji farmakologicznej. Ciągle panuje przeświadczenie, że aborcja tabletkami jest niebezpieczna. Niestety ciągle zdarzają się też lekarze i lekarki, którzy ten mit podtrzymują i mówią pacjentkom, żeby tylko nie brały tych tabletek. Tymczasem aborcja tabletkami jest bardzo bezpieczną metodą przerywania ciąży. Mówi o tym również Światowa Organizacja Zdrowia. Niestety lekarze i lekarki nie zawsze są wolni od antyaborcyjnych przekonań. Zdarza się że ich wiedza na temat nowoczesnych metod aborcji nie jest aktualna i niepotrzebnie straszą pacjentki, które potem my uspokajamy.
Domyślam się, że zgłaszają się do Was głównie osoby z większych miast, gdzie stosunek do aborcji I świadomości na jej temat jest, nie ma co ukrywać, większa niż w małych miejscowościach. Na pewno jednak zdarzały się sytuacje, gdy aborcji potrzebowały ostatnie z możliwych wyobrażonych przez prawicę „morderczyń dzieci”. Na ile w ogóle obraz kobiety dokonującej aborcji jako antykoncepcji, rodem z prawicowych fantazji, jest prawdziwy?
Zacznijmy od języka. Dokonuje się morderstwa, napadu, kradzieży, ataku terrorystycznego, albo wejścia na ośmiotysięcznik. Aborcje się robi, czasem wielokrotnie i nie ma w tym nie złego. 25% ciąż na świecie kończy się aborcją. Codziennie na całym świecie tysiące osób przerwa ciąże i są to osoby bardzo różne - często łączy je tylko ta aborcja właśnie. Generalnie zasada „powiedz mi czy miałaś aborcję, a powiem ci kim jesteś” nie obowiązuje i należy ją odrzucić. My nie pytamy osób, które się z nami kontaktują o powody ich decyzji, bo ich nie potrzebujemy. Pytamy tylko o to co jest nam potrzebne do udzielenia wsparcia, czyli najczęściej o tydzień ciąży. Oczywiście są osoby, które same mówią, potrzebują pokazać kontekst i my tego słuchamy. Wiemy, że to ważne również w tym procesie decyzyjnym. Często też jesteśmy jedynymi, przed którymi można się wreszcie otworzyć. Wnioskując z tych opowieści możemy powiedzieć, że kontaktują się z nami osoby z całej Polski a nawet czasem zza granicy. Zdarzyło nam się pomagać osobom mieszkającym w USA, Pakistanie, Anglii czy Palestynie. To nie jest tak, że kontaktują się z nami tylko osoby z dużych miast. Od początku naszego działania zdarza nam się pomagać osobom z bardzo różnych części Polski, z wsi i wielkich miast, o bardzo różnych historiach i bardzo różnych doświadczeniach. Zdarzają się osoby wierzące i praktykujące i to bardzo często. Myślę, że trzeba też powiedzieć wprost: wiara nie jest czynnikiem decyzyjnym o aborcji. Wiele z tych wierzących osób decyduje się na aborcję bo na przykład nie stać je na kolejne dziecko i pomimo przynależności do kościoła i tak przerywa ciążę. Są też osoby niewierzące, które przeżywają tę decyzję, postanawiają zachować na pamiątkę pozytywny test ciążowy i to jest ok. Aborcja jest naprawdę dosyć zniuansowanym tematem. Ile osób, tyle doświadczeń, tyle emocji. Gdybym miała powiedzieć jakich osób jest najwięcej to powiedziałabym, że najczęściej z nami robią aborcje osoby, które już mają dzieci, a decyzja o aborcji podyktowana jest troską o dzieci które już są.
Jaka sytuacja w Twojej pracy aktywistycznej najbardziej zapadła Ci w pamięć? Jakaś szczególna historia, moment, wypowiedź kobiety, której pomogłyście?
Jakiś czas temu pomagałam osobie, która trafiła do Aborcyjny Dream Team na początku niechcianej ciąży. Zupełnie się nie znałyśmy. Długo pisałyśmy ze sobą - osoba była pewna, że nie chce tej ciąży, ale miała dylemat natury moralnej i bardzo się bała. Była wierząca, obawiała się wyrzutów sumienia. Odbyłyśmy wiele rozmów o poczuciu winy, grzechu, sumieniu, o emocjach. Mnie było trudno zrozumieć te obawy - nie jestem wierząca, nie ukrywałam tego przed osobą, wręcz nawet wprost mówiłam, że nie wydaje mi się, żebym była odpowiednią osobą do doradzania w tej kwestii. Ale ona zadała słuszne pytanie: z kim mam o tym rozmawiać? Przecież nikomu innemu nie powiem. Jestem ateistką, od dawna daleko od kościoła. Grzech, potrzeba rozgrzeszenia to dla mnie abstrakcja. Ale jak mówi stare przysłowie - nie musimy wszystkiego rozumieć żeby nie być dupkiem. Po wielu rozmowach osoba przerwała ciążę - zdecydowała się na aborcję, bo jak sama mówiła - bardzo kochała dziecko, które już miała, kolejne dziecko wpłynęłoby na ich życie, dodatkowo nie chciała zostawać w toksycznej relacji, ale wręcz podjąć próby uwolnienia się z niej. Dużo rozmawiałyśmy o tym, że te powody są „wystarczające”, że ma prawo podjąć te decyzje. Po dwóch tygodniach od aborcji, w pracy czekał nam mnie prezent - paczka. W środku kartka z podziękowaniami za wsparcie, biżuteria z aniołkiem i ciastko z cytatem papieża Polaka: „Człowiek jest wielkim nie przez to co posiada, lecz przez to kim jest. Nie przez to co ma, lecz przez to czym dzieli się z innymi”. Ta historia pokazała mi jeszcze bardziej, że aborcja nas łączy a nie dzieli. Aborcja łączy osoby o tak różnych doświadczeniach życiowych, tak różnych poglądach, przekonaniach czy relacjach z wiarą.
Wiele działaczek dopadło tzw. wypalenie aktywistyczne. Też tego doświadczasz? Co pomaga? A co szkodzi? Jak sobie z tym radzić, by nie zrazić się do aktywizmu po wyczerpujących psychicznie doświadczeniach?
Ojej. Czuły punkt. Tak, wypalenie jest częścią mojego aktywizmu. Bardzo długo nie zdawałam sobie z tego sprawy. Na pewno też wypierałam, że go doświadczam. Pomogła mi moja dobra koleżanka Asia, która jest trenerką i jednym z jej obszarów działania jest właśnie przeciwdziałanie wypaleniu aktywistycznemu. Wspiera Aborcyjny Dream Team od początku w przeciwdziałaniu wypaleniu. To ona namówiła mnie na udział w warsztacie SPINy dla wypalonych działaczek i tam był punkt zwrotny. Wtedy zobaczyłam, jak bardzo to wypalenie jest głębokie i jak świetnie umiem je wyciszać. To tam też dowiedziałam się, że to wyciszanie jest terminowe - w końcu moje ciało powie mi dość, jeśli sama wcześniej o siebie nie zadbam. I tak się też stało. Nawracające pęknięcia ust, migreny, przejmująca senność na zmianę z bezsennością, bóle kręgosłupa, ciągłe przeziębienia aż w końcu totalny brak sił na cokolwiek. Nie polecam. Polecam za to dbanie o siebie nawzajem. Mnie od self care bliżej jest do community care, bo nie wszystkim osobom dbanie o siebie samą przychodzi z łatwością. Czasem musi ktoś życzliwy z boku powiedzieć nam, że możemy odpocząć, że jak będziemy wracać to będziemy ciągle potrzebne, że widzi, że jesteśmy zmęczone i może przydałaby nam się przerwa. Że mogę zadbać o swoje granice. Że potrzeba odpoczynku nie sprawia, że jesteśmy słabe, że zostaniemy wymienione. Czasem odpoczynku trzeba się nauczyć i pokonać przy tym te wszystkie lęki, które podpowiadają nam myśli, że do niczego się nie będziemy nadawać. Ważne jest wsparcie osób z którymi ten aktywizm robimy, znalezienie chwili na gadanie o tym jak się czujemy, a nie tylko ciśnięcie non stop do przodu. Co szkodzi? Mi na pewno szkodzi śledzenie tak zwanych inb w internecie. Co pomaga? Mi pomaga myśl, że mogę osobom z Aborcyjnego Dream Teamu powiedzieć, że mam się gorzej i potrzebuje przerwy, grzebania się w ziemi i przesadzania roślin a ostatnio też jazdy na wrotkach.
Doczekamy się legalnej aborcji? A może partyzantka aborcyjna pozostanie już po prostu częścią życia społecznego, której dałyście początek? Jesteśmy już skazani na mniejsze lub większe ograniczenia w kwestii prawa do aborcji?
Tu wsadzę kij w mrowisko. Dla nas w Aborcyjnym Dream Teamie legalna aborcja to za mało. Aborcja ma być przede wszystkim faktycznie dostępna dla wszystkich osób, które jej potrzebują. Legalna aborcja to nie zawsze jest dostępna aborcja. Dostęp do aborcji jest trochę jak przejście przez jezdnię, która symbolizuje prawo aborcyjne. Po dwóch stronach tej jezdni, mamy osoby poszukujące możliwości przerwania ciąży. Wzdłuż jezdni możemy zobaczyć wydeptane, wyjeżdżone ścieżki. Bo zawsze znajdzie się grupa osób, która to prawo będzie obchodzić - z różnych powodów. Prawo, nawet najlepsze (w czyjejś opinii) zawsze pozostawi kogoś poza tym prawem. Możemy zbudować chodnik i przejście ze światłami - to najbardziej optymalna prawna wersja. Tylko, że światła się czasem psują, pasy trzeba odmalować, odśnieżyć jezdnię. Czasem, ktoś kto pilnuje przejścia celowo mówi „nie tędy droga, zawracaj”. Można też skupić się na płynnej jeździe po ulicy, czyli na prawie, a nie na dwóch stronach tej ulicy i stojących tam pieszych, czyli w tym przypadku osobach szukających dostępu do aborcji. Wtedy można na przykład postawić kładkę i mieć „czyste sumienie”. Kładka jest, przejść można. Co tam, że do kładki od przystanku autobusowego daleko, często nie działa winda, schodów jest dużo a w zimie są śliskie. Osoby z niepełnosprawnością ruchu po prostu nie będą przechodzić przez ulicę, co nie? Przecież i tak nie muszą. Będą też osoby, które będą obchodzić jezdnię, po prostu zorganizują sobie życie tak, by nie musieć przechodzić przez ulicę - i to jest totalnie ok! Nawet jeśli wszyscy mówią nam, że lepiej byłoby mieć jezdnię, przez którą można przejść. A może zrezygnujmy z jezdni czyli z prawa aborcyjnego i zwróćmy aborcję tam, gdzie jej miejsce? Czy potrzebujemy oddzielnej ustawy aborcyjnej która mówi nam kiedy możemy, co musimy i jakie warunki potrzebujemy spełnić, żeby nie musieć kontynuować ciąży? Według nas nie. Tak jak nie mamy oddzielnej ustawy regulującej wyrywanie zębów czy operacji żylaków, tak samo nie potrzebujemy oddzielnej ustawy regulującej dostęp do aborcji. Samo prawo, nawet najbardziej liberalne musi być jeszcze faktycznie stosowane – to po pierwsze, a po drugie zawsze kogoś wykluczy, bo nie ma siły, żeby objęło te wszystkie zawiłe niuanse naszego życia. Angela Davis - amerykańska feministka i antyrasistka napisała w książce „Wolność to ciągła walka”: „Nie wierzę, że możemy polegać na rządzie, niezależnie od tego kto jest u władzy, że wykona pracę, którą może wykonać tylko masowy ruch społeczny” i ja się z nią zgadzam. Wierzę w nas, w ludzi, w społeczną samoorganizację, w intersekcjonalny feminizm, solidarność i pomoc wzajemną. Patrząc na to co się działo podczas ostatnich protestów, jak tysiące osób krzyczało numer do Aborcji Bez Granic, na to jak rozbudowuje się sieć przyjaciółek aborcyjnych to jestem dobrej myśli.
Maciej Rutkowski